
Lawrence Leatherwood
Co może zrobić kochający muzykę czarnoskóry chłopak, który nie ma głosu jak Ne-Yo, Barry White albo Lenny Kravitz? A do tego mieszka w Seattle, i to w sąsiedztwie rejonu gdzie żył kiedyś Jimi Hendrix? Nie zostaje mu nic, oprócz chwycenia gitary…
I tak właśnie zrobił Lawrence Leatherwood. Na jego pierwszym albumie znajdziemy jednak nie tylko rockowo – bluesowe dźwięki. Dostaniemy również trochę funky oraz neo – soul. Co pozostaje w pamięci po pierwszym przesłuchaniu płyty? Nie piękny, nie porywający, ale jednak charakterystyczny (chrypy pozazdrościłoby wielu) głos Lawrenca oraz ciekawe, czasem nawet nieco psychodeliczne i niepokojące riffy (Gone, Vision Of Love), znajdzie się nawet na balladkę (It Can Be). Wydaje się jednak, że te jak na razie Leatherwoodowi nie wychodzą najlepiej (Medicine). Słychać, że najlepiej czuje się on w „cięższym” graniu (Leave It), które przenosi słuchacza do jakiegoś zadymionego pubu w Teksasie.
Lawrence jak przystało na „nowoczesnego” muzyka ma swojego konta na MySpace, Facebooku, Youtubie oraz Twisterze. Szkoda jednak, że nigdzie nie można znaleźć (nawet na jego stronie) więcej informacji na jego temat – wszędzie podaje nam tą samą, nieco trącącą typowymi dla dużych wytwórni tekścikami (co dziwi bo, nagrywa dla niezależnej wytwórni Buttermilk Records)… a szkoda.
Jaka jest ta płyta? Klimatyczna, nieco mroczna, gitarowa. Na pewno nie jest to płyta wybitna, czy też odkrywcza. Ale posiada ona całkiem niezły potencjał muzyczny. Nie można też zauważyć jednego – Lawrence Leatherwood ma swój styl grania i śpiewania. Trudno go pomylić z innym wykonawcą, a obecnie jest to ogromna wartość i kapitał na przyszłość.
Komentarze