Jay-Z & Kanye West
Watch The Throne (2011)
Roc-A-Fella / Roc Nation / Def Jam
Dacie wiarę, że przyjaźń i muzyczny geniusz tego duetu zaczęły się ponad dziesięć lat temu? To właśnie wydanie albumu Jaya-Z Blueprint zapoczątkowało złotą erę dla niego i Kanyego Westa. Od lat mają więc ten komfort, że mogą robić co chcą i jak chcą. Ale jednak współpraca na zasadzie „ja produkuję, a Ty rapujesz” to zupełnie inna bajka niż kolaboracja fifty-fifty. Watch the Throne choć oczekiwane od miesięcy, budzi wiele wątpliwości i rodzi jeszcze więcej pytań, wcale przy tym nie zadziwiając warstwą muzyczną.
Już po pierwszym przesłuchaniu płyty słychać kto traci na tym przedsięwzieciu. Być może dzieje się to za sprawą większego (bo także producenckiego) wkładu Westa w Watch the Throne. Nie ma więc nic dziwnego w tym, że słuchając krążka intuicja może nam podpowiadać, że mamy przed sobą kontynuację My Beautiful Dark Twisted Fantasy. Czy to tylko masowe złudzenie, że wyobraźnia Ye jest nieskończoną fabryką pomysłów? Bynajmniej, ale przy ich ogromie wydaje się sam nie wiedzieć jak ogrom swoich kreacji zręcznie zmienić w jeden spójny projekt.
Największą bolączką Tronu jest właśnie brak wyraźnego kreatywnego rozplanowania płyty oraz dające się we znaki różnice między pretendujących do miana króla hip hopu – Kanyego i Jaya. Pierwszy z nich zawsze wykłada na stół wszystkie karty i nigdy nie daje się kontrolować, co czyni z niego tak fascynującą supergwiazdę. I choć nigdy nie był, nie jest i zapewne nigdy nie będzie pierwszoligowym mistrzem ceremonii, w swoich tekstach jest zawsze bezpośredni i otwarty, czyli zupełnie odwrotnie niż jego kolaborant. Jay-Z skrupulatnie cedzi każde swoje słowo, bez skrupułów kreując nasze wyobrażenia o nim. Synonimami do Hovy są klasa, umiar i stoicki spokój. Obaj panowie jednak od lat, choć ze skrajnie różnymi osobowościami, przykuwają uwagę i z roku na rok nadają słowu sukces coraz to nowe znaczenia. Dlatego wpadki na Tronie zdarzają się zgodnie ze starą dobrą zasadą – im większe ciśnienie na sukces tym łatwiej o porażkę. Nie mniej jednak są momenty, kiedy panowie potrafią wzniecić ogień.
Na wyróżnienie zasługują kawałki, w których Carter/West dobrze się ze sobą synchronizują. Obaj bardzo dobrze płyną na beacie w najbardziej wyluzowanym rapowym kawałku tego lata „Otis” (z samplem z nieśmiertelnego Otisa Reddinga) oraz trzymającym tempo „That’s My Bitch”. I na tym kończą się błyskotliwe elementy albumu i dzielenie sceny po równo. Dalej to raczej West daje się ponieść i przejmuje stery. Dzięki temu otrzymujemy nerwowe, aczkolwiek pobudzające szare komórki „Niggas in Paris” czy „No Church in the Wild”. Watch the Throne brzmi jak niedoszlifowana płyta Ye z zaskakującą ilością featuringów kolegi. I choć West nie zrobił tego celowo, efektywnie zepchnął Jaya na drugi plan. Dowodem jego niewinności jest fakt, że sam dla siebie tym wydawnictwem nic za bardzo nie zgarnął. Po wstępnym entuzjaźmie, okazało się, że płyta nie bije rekordów sprzedaży, a to są przecież pierwszoligowe nazwiska, a nie artyści, którzy muszą podbudowywać się nawzajem swoimi wizerunkami. Jaka jest więc istota tego przedsięwzięcia? Niestety jak do tej pory nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.
Nic odkrywczego nie znajdziemy także w dokonaniach zaproszonych gości. Pharrell podrzucił co prawda odbiegający od jego standardowych motywów podkład, lecz za produkcję „Gotta Have It” powinien spędzić co najmniej kilka lat w ciemnych lochach. To samo dotyczy Swizz Beatza, chociaż jestem mu w stanie wybaczyć bezbarwne „Welcome to the Jungle”, na rzecz przyjemnego chórku w „Murder to Excellence”. Beyonce w „Lift Off” czy Frank Ocean (który po raz kolejny nie zawiódł Miski) w „Made in America” niewątpliwie przyćmiewają samych zainteresowanych. Piosenki, w których się udzielają brzmią bardziej jak ich własne single, ale właśnie dzięki temu można zaliczyć je do kolejnych udanych punktów na Watch the Throne.
Podsumowując nieco ignorancko – Jay-Z tu był? Nie zauważyłam. I choć ciężko odeprzeć zarzuty, gdy po raz kolejny rapują o swojej niezachwianej pozycji na scenie (bo przecież sprzedaż czy oglądalność teledysków mówią same za siebie), to po jakimś czasie może zaczyna nas to męczyć i irytować. Płyta choć niezła, na pewno nie jest tym, czego oczekiwaliśmy po spotkaniu dwóch tak szacownych postaci na jednym krążku. Na pewno przez jakiś czas będzie się jeszcze o niej mówić, ale już teraz środowisko hip hopowe wydaje na swoje łono bardziej zdumiewające wydawnictwa – wierzcie mi.
Komentarze