Wydarzenia

Recenzja: Daft Punk Random Access Memories

Data: 24 maja 2013 Autor: Komentarzy:

Daft Punk

Random Access Memories (2013)

Columbia

Od wydania ostatniego studyjnego krążka Daft Punk minęło już osiem lat. Nic więc dziwnego, że oczy całego świata ochoczo zwróciły się w kierunku ich nowego albumu Random Access Memories, którego premierę, po wielu dość enigmatycznych zwiastunach, zapowiedziano na tegoroczny maj. Zwłaszcza, że singlowa kolaboracja z Pharrellem Williamsem wypadła niezwykle przebojowo i obiecująco.

Intencje francuskiego duetu zawierają się w istocie w tytule otwierającego album utworu „Give Life Back to Music”. Grupa postanowiła, bez wykorzystania jakichkolwiek sampli, stworzyć na Random Access Memories muzyczny wehikuł czasu, który uratowałby współczesny pop przed nudą i banałem. I rzeczywiście — na nowej płycie, Daft Punk po raz kolejny przenoszą nas w czasie do swojej własnej muzycznej epoki, gdzie przeszłość w osobliwy sposób miesza się z przyszłością, a disco i funk wyrastają z solidnego house’owego fundamentu.

Z tym, że Daft Punk cofają się tu znacznie dalej niż sięgały ich wcześniejsze inspiracje. To nie jest już dźwięk przyszłości, do którego tworzenia do tej pory aspirowali, a o którym wspomina Giorgio Moroder w dziewięciominutowym utworze-biografii „Giorgio by Moroder”, ale wyprawa odkrywkowa w poszukiwaniu artefaktów minionych dziesięcioleci — lat 70. i 80. Random Access Memories brzmi trochę jakby Eagles, na przełomie dekad tych trzydzieści pięć lat temu, próbowali nagrać płytę w stylu disco — jak można się spodziewać — z dość przeciętnym skutkiem.

I to nawet pomimo tego, że pierwszy singiel — „Get Lucky”, przebojowa kolaboracja z Pharrellem Williamsem, był na swój sposób fenomenalny, choć nie działo się w nim na pozór nic wyjątkowego. A udało się to dzięki nadzwyczaj żywej i chwytliwej melodii, która została poniesiona przez dyskotekowy rytm, lekko niezdarny falset Williamsa i charakterystyczne vocoderowe „We’re up all night to get lucky!”. Ale dokładnie tam, gdzie „Get Lucky” jest niekwestionowanym zwycięzcą, reszta materiału z Random Access Memories wydaje się ginąć marnie.

Przede wszystkim dlatego, że nie jest to wielka, szalona, neodyskotekowa płyta na jaką wszyscy mieli nadzieję. Nie oszukujmy się — Daft Punk nigdy nie nagrywali wiekopomnych albumów. Nawet w najlepszym fragmencie swojej kariery zawsze tworzyli rzeczy, które choć bardzo dobre, nie przekraczały pewnego pułapu. Tu się to potwierdziło. Ale że zdrowy rozsądek jest przereklamowany, to medialna bańka oczekiwań musiała napompować się do niebotycznych rozmiarów — także dzięki spektakularnej i niezwykle sprawnej akcji promocyjnej. Więc w sumie dlaczego by nie dać ponieść się euforii i w przypływie szaleństwa nie zakrzyknąć „płyta roku!” jeszcze zanim w ogóle ktokolwiek usłyszał ją w całej okazałości?

Przyszłość i tak musiała w końcu nadejść, by brutalnie zweryfikować te słowa — to zdecydowanie nie jest płyta roku, a przynajmniej nie tego. I to nawet jeśli by uznać anachroniczne brzmienie krążka za atut, bo swoją drogą funkowy feeling, popowe refreny i gitarowe solówki nie najwyższych lotów, ale na Random Access Memories dominuje co innego — monotonia.

Płyta od samego początku jest zagrana niesamowicie bezpiecznie i zachowawczo. Dopiero wieńczący ją „Contact” zdradza oznaki bardziej eksperymentalnego podejścia, niemalże rozrywając na strzępy dwanaście wcześniejszych kompozycji przy pomocy wybuchowej progresywnej fuzji dźwięków, pełnej niekontrolowanych szumów i przesterów. Zanim jednak album dochodzi do tego momentu, co chwilę zwalnia i wyhamowuje nim jeszcze rozkręci się na dobre — i tak przez blisko 70 minut. Nawet najciekawszy motyw potrafi ostatecznie rozczarować, jeśli zbudowany na nim kawałek kończy się przed wyczekiwanym momentem kulminacyjnym. A takich niestety tutaj nie brakuje.

Krążek jest zbyt rozwleczony w czasie i kumuluje w sobie za wiele koncepcji, pomysłów i — chyba przede wszystkim — zaproszonych gości. Z tego powodu Daft Punk na swojej własnej płycie momentami wtapiają się w tło, bezwolnie poddając się muzycznym manierom swoich współpracowników. Rozstrzał pomiędzy kolejnymi kompozycjami jest ogromny — „Doin’ It Right” z Pandą Bearem mogłoby spokojnie trafić na którąś z płyt Animal Collective, „Touch” z Paulem Williamsem, po wyłączeniu dyskotekowego bitu, brzmi jak żywcem wyciągnięte z soundtracku do filmu o Muppetach (co było zresztą moim pierwszym skojarzeniem, jakże trafnym!), a Pharrell Williams dołożył do puli dwa najbardziej rhythm & bluesowe i taneczne kawałki na krążku, bez trudu wpisujące się w post-N*E*R*D’ową muzyczną szkołę.

Czy Daft Punk dzięki Random Access Memories tchnęli nowe życie w muzykę? Mimo całej gamy żywych instrumentów wspierających syntezatorowe brzmienie duetu, na pewno nie dokonali jakiejkolwiek rewolucji. Ale tej chyba jednak, wbrew oczekiwaniom wielu, w ogóle nie było w planach. Nie da się przecież dokonać rewolucji, kierując wzrok jedynie w przeszłość, a to ma właśnie miejsce na Random Access Memories. Efektem jest raczej solidny, choć momentami mocno niedoskonały krążek. Cokolwiek by mu jednak zarzucić, to bez wątpienia ważny album, po który, choćby z tego powodu, warto sięgnąć.

Komentarze

komentarzy