Fat Freddy’s Drop
Blackbird (2013)
The Drop
Niegdysiejszy basista Mango Collective, Grzegorz Sipiora, wyznał mi kiedyś w atmosferze zdradzania tajemnicy nieśmiertelności, że to, co pcha młode zespołu do przodu, co zwabia dla nich publikę, kobiety, sławę i pamięć potomków, to, czego szukają (często nieświadomie) wszystkie początkujące składy podczas swoich garażowych prób – to brzmienie. Charakterystyczne, niepodrabialne, zabierające w podróż po terra incognica drgań powietrza. Choć to truizm, to na tyle często zapominany, żeby dziś scena muzyczna wyglądała jak jedna wielka mikrofalówka, w której odgrzewa się brzmienia, które kiedyś być może były smaczne, ale wraz z rosnącą ilością podgrzewań i bezproduktywnych odświeżeń stają się coraz trudniejsze do przełknięcia.
Zdaje się jednak, że o tak nowoczesnym zabiegu nie słyszano jeszcze w Nowej Zelandii. Dzięki temu mogę przedstawić wam najnowsze wydawnictwo Fat Freddy’s Drop – album Blackbird. Fat Freddy’s Drop stabilną pozycję na lokalnej, a w końcu międzynarodowej scenie, budowało od końca poprzedniego wieku po to, by teraz wydać płytę samoświadomą, dojrzałą, omijającą szerokim łukiem kompromisy i ugodowe rozwiązania. Na czym polega wyjątkowość Blackbird? Clue to jej wewnętrzna różnorodność. Dzięki niej określenie płyty w ramach kilku gatunków staje się bardziej niż niemożliwe.
Trudno sprowadzić do wspólnego mianownika rootsowe, romansujące z world music i soulem tytułowe „Blackbird” i ocierające się o country (!) bluesowe „Bones” (które wywoła niezły mindfuck, bo głos Dallasa Tamaira wyda się bliźniaczo podobny do wokalu… Bartka Królika). W kolejce do nadaremnej próby zaszufladkowania stoi też progresywny, chociaż cytujący stylistykę afrobeatu i rave’u lat osiemdziesiątych „Soldier” i zamykające płytę „Bohannon”, czyli pocztówka dźwiękowa z najczarniejszych, najbardziej funkujących lat 70., która równie dobrze mogłaby stanowić tło instrumentalne do vintage’owego filmu erotycznego jak i ekranizacji Akademii Pana Kleksa. Handluj z tym, ty, który oczekiwałeś po Blackbird przaśnej kontynuacji Based on a True Story.
Ociężałe, ponad siedmiominutowe utwory osadzone na rootsowej pulsacji wymykają się stylistyce, w której zespół zdążył się zadomowić i z którą jest kojarzony. Nowa płyta Dropsów wprowadza słuchacza w rejony industrialnych, syntetycznych brzmień. Nie traci przy tym jammującego, mantrycznego charakteru. Zespół przez nasycenie większą refleksyjnością swojej wrażliwości muzycznej zbliżył się tego, co kojarzy się z twórczością Mulatu Astatke. I całego katalogu gatunków muzycznych przy okazji.
Plagą krajów o wysokim stopniu rozwoju jest rzekomo problem zbyt dużego wyboru. Podobno kiedy wchodzimy do supermarketu i znajdujemy dziesiątki opakowań kostek rosołowych, wzbudza się w nas niepokój. Podobnie jest z tym albumem. Różnorodność, rozpiętość gatunkowa w której zawieszeni są na najnowszej płycie muzycy jest cechami jak najbardziej pożądanymi, jednak jednocześnie to one sprawiają, że na Blackbird, można poczuć się trochę zagubionym – jak wśród pełnych półek sklepie.
Komentarze