Amel Larrieux
Ice Cream Everyday (2013)
Blisslife Records
Wielka szkoda, że premiera tego krążka była tyle razy przesuwana. Takie zabiegi zawsze sprawiają, że zaczyna się oczekiwać od płyty nie wiadomo jakich rewelacji, a może i nawet twórczej rewolucji. Oczywiście — lepiej późno, niż później (albo i wcale). I tak, po kilku długich miesiącach obsesyjnego wręcz odtwarzania „Afraid”, w dniu premiery piątego studyjnego wydawnictwa Amel Larrieux pozostało już tylko łapczywie się na nie rzucić i sprawdzić, czy uda się zaspokoić wygłodniałe zmysły.
Na szczęście Ice Cream Everyday to nie tylko zaproszenie do ogromnej muzycznej cukierni, chociaż trzeba przyznać, że jest tu wszystko — lody o każdym możliwym smaku i kolorze, wszelkiego rodzaju dodatki i wielobarwne posypki, bita śmietana, wata cukrowa, gorąca czekolada, a nawet herbatka na uspokojenie. Ten album to owoc wieloletniej pracy, zestaw 16 nagrań zawiera piosenki opublikowane już w 2009 roku — „Orange Glow” oraz „Don’t Let Me Down”. Całość to materiał zarejestrowany przez kobietę, która spełnia się w swoich życiowych rolach, a do tego jest pewna podejmowanych wyborów artystycznych. Ufa sobie i swoim instynktom. Nie słychać tu napięcia, konieczności zadowolenia każdego przypadkowego słuchacza, czy obowiązkowego ścigania trendów i zapraszania słynnych gości. Amel z pełną swobodą porusza się pomiędzy kolejnymi dźwiękami i wersami, opowiadając historię miłości, odnajdywania się w życiu i po prostu… bycia.
Od premiery poprzedniego, jazzowego albumu Lovely Standards, minęło 6 lat. Teraz Larrieux powróciła do najwyższej jakości połączenia soulu i R&B, kontynuując drogę wyznaczoną już wcześniej przez rewelacyjne utwory „Get Up”, „Sweet Misery” czy „For Real”. Świadomie rozwija najlepsze momenty swojego muzycznego dorobku, dostosowując je do aktualnego etapu w życiu i, co najważniejsze, nie obawiając się posądzenia o wtórność. W nagraniach bez skrępowania przemyka vibe lat 90-tych, a Amel niezmiennie czaruje swoim łagodnym wokalem przypominając w jaki sposób zdobyła serca fanów jeszcze jako wokalistka Groove Theory.
Na Ice Cream Everyday nie ma rewolucji, nikomu świat nie wywróci się do góry nogami. Niemniej jednak jest to płyta do zakochania — barwna tak jak jej okładka. Lekka, świeża, niezobowiązująca i uczuciowa aż do granic (dodam, że jej producentem jest mąż artystki — Laru Larrieux). Jeśli ktoś dopiero teraz pozna Amel, to z pewnością nie poprzestanie tylko na tym krążku. Fani odetchną z ulgą i z pełnym zaufaniem zanucą „I Do Take”, z kolei ci spragnieni eksperymentów i innowacji, będą musieli sobie poszukać innego wydawnictwa do słuchania tej jesieni.
W jednym z wywiadów Larrieux przyznała, że tytuł jej najnowszego krążka powstał przypadkiem. Miała wyjątkowo zły dzień i przygnębiona powiedziała: „Chciałabym móc jeść lody każdego dnia!”. Był to nie tylko starzał w dziesiątkę jeśli chodzi o płytę, ale i ważna metafora — by zapewnić sobie odrobinę radości na co dzień, o czym czasem zdarza nam się zapominać. Koniecznie odsłuchajcie Ice Cream Everyday — ta płyta będzie zarówno Waszym supełkiem na przypomnienie, jak i zalecaną dawką przyjemności. Świetnie smakuje i nie tuczy.
Komentarze