Wydarzenia

Recenzja: R. Kelly Black Panties

Data: 10 grudnia 2013 Autor: Komentarzy:

r. kelly 1

R. Kelly

Black Panties (2013)

RCA

R. Kelly to postać równie ważna dla całego współczesnego rhythm & bluesu, co nierówna. Ostatnie lata stanowiły okres dobrej passy wokalisty. Jego ostatnie zabawy w Motown i wczesną erą disco pomogły mu ugruntować pozycję legendy gatunku — do tego stopnia, że nawet średnio zainteresowani nim wcześniej dziennikarze z mediów pokroju Pitchforka nagle stali się wielkimi koneserami r&b. Co ważniejsze, Love LetterWrite Me Back brzmiały jak deklaracja artystycznej i prywatnej dojrzałości Kellsa. Przynajmniej do czasu, kiedy to zapowiedział projekt  noszący wymowny tytuł Black Panties.

Album miał z definicji być kontynuacją debiutanckiego 12 Play, co zważywszy na fakt istnienia już kolejnych części (TP-2.comTP.3 Reloaded) można byłoby uznać za jakiś świeży start. Nie uświadczymy tu jednak świeżości. Wszystko, co czyniło dawnego Kelly’ego wyjątkowym, uległo przeterminowaniu i utracie swych specyficznych właściwości. Erotykę zastąpiła pornografa, spirytualizm miłosnych doznań zamieniony został na pusty hedonizm. W jego aktualnych utworach znajdziecie tyle finezji, co u podstarzałego żula uskuteczniającego końskie zaloty pod całodobowym. Apogeum braku przyzwoitości wydaje się być pojawiające się prawie na początku „Cookies”, ale to jeszcze nic w porównaniu z „Marry the Pussy” — nie będę cytował tekstu, bo i tak byście nie uwierzyli. Nie za dobrze jest również wtedy, kiedy Kells odbija od łóżkowego konceptu płyty. „My Story” jako autobiograficzny utwór mogłoby być odważnym, osobistym występem artysty opowiadającym o jego wzlotach i wyjątkowo ciężkich upadkach. Dostaliśmy jednak płytkie „started from the bottom” z piżamą Versace na mecie.

W całym tym stripclubowym deszczu banknotów i lawinie niepotrzebnych auto-tune’owych efektów da się co nieco docenić. Czuwający nad warstwą muzyczną Kelly przeważnie działa rozsądnie łącząc klasyczne i nowoczesne elementy, wciąż polega na zapadających w pamięć refrenach. Wszystkie pozytywne okoliczności zbiegły się w wyróżniającym się, pełnym klasy i starego-młodego Kellsa „Genius”. Irytuje mnie jak pomyślę, że cały album mógłby stać właśnie na tym poziomie. Nie można też powiedzieć złego o pojawiających się na płycie gościach. Kelly Rowland, Ludacris, Young Jeezy starają się jakby szczerze wierzyli, że są na audiencji u króla r&b. Nie widząc przy tym, że król jest nagi.

Black Panties to pozycja, która przemówi prawdopodobnie tylko do najbardziej wiernych fanów wokalisty — to znaczy tych, którzy do dziś bez cienia zażenowania słuchają TP.3 Reloaded, Double Up, czy Untitled. Dla każdego innego słuchacza album będzie kolejnym argumentem za tym, żeby nie traktować poważnie autora, pozycją do błyskawicznego odtrącenia w niepamięć. Sam R. Kelly pewnie szybko o płycie zapomni, będąc zajętym promocją pikantnego duetu z Lady Gagą.

Komentarze

komentarzy