Jennifer Lopez
A.K.A. (2014)
Capitol
Muszę przyznać, że od premiery Brave, ostatniego albumu Jennifer Lopez, który nie przekracza granic dobrego smaku, nie śledzę już jej losów na bieżąco. Nie wiem co mnie skłoniło do sprawdzenia kilku numerów z (jeszcze wtedy nadchodzącego) krążka A.K.A., ale pierwszy odsłuch uderzył mnie miażdżącą dawką nostalgii. Na samą myśl o tym, że „Same Girl” może być odpowiedzią po latach na „Jenny From the Block” dostawałam dreszczy. I na dodatek zapowiedzi piosenek z Maxwellem i z Nasem. Czułam, że w końcu jakiś numer zastąpi na mojej playliście „I’m Gonna Be Alright”. I choć z tańcem mam niewiele wspólnego, widziałam już oczami wyobraźni ten ociekający seksem układ choreograficzny w teledysku do „Girls” — na miarę tego, który oglądamy w „I’m Glad”. Przemówił przeze mnie sentyment. Uległam.
Uległam, ale tylko na chwilę. Bańka mydlana pękła z kolejnym odsłuchem A.K.A.. Hasła głoszone w „Same Girl” okazały się tylko pustymi słowami. Jakim cudem uwierzyłam, że diwa z wieloletnim doświadczeniem i milionami na koncie może być wciąż tą samą ciężko pracującą dziewczyną, która wsiada wcześnie rano do linii metra numer 6 w pogoni za swoimi marzeniami? Ze smutkiem muszę napisać, że chęć nieustannego pozostania na topie pozbawiła Lopez krytycznego spojrzenia na jakość swoich nagrań. Nie chodzi o to, że Jen kurczowo trzyma się trendów, robiła to przecież zawsze. Przeszkadza mi natomiast miałka i zbyt płytka mieszanka popu, R&B i rapu spod szyldu Pitbulla. Odnoszę wrażenie, że znając prawa rynku, artystka w doskonały sposób zmanipulowała swoją starą i nową widownią, chcąc złapać kilka srok na ogon. Nie tym razem.
Lopez przesadziła w wielu momentach. Karykaturalna forma szybszych kawałków takich jak „A.K.A.”, „TENS” czy „Booty” nie pozostawia złudzeń — wokalistka nastawiona jest na szybki zysk przy włożeniu niewielkiego wysiłku. Z kolei balladowe „Emotions” czy „Worry No More” są puste i nienaturalnie patetyczne. Album wydaje się niespójny, chaotyczny, nagrany naprędce. Jakby tego było mało, numery z Maxwellem i Robinem Thicke oraz „Girls” nie znalazły się ostatecznie na płycie, a już w ciemno mogę stwierdzić, że poprawiłyby jej notowania. I nawet gdy wyłowię z tego morza niespełnionych obietnic kawałki warte uwagi, okazuje się, że „Trobeaux” pasuje bardziej na ostatnią płytę Nasa Life Is Good, a samo „So Good” nie jest w stanie wygrać walki.
Być może A.K.A. nie jest jeszcze brzytwą, której chwyta się tonący, ale zdecydowanie w tym przypadku można było podjąć kilka lepszych decyzji. Odrobina mniej parcia na sukces, trochę szczerości i uśmiechu jak na This Is Me… Then. Dziesiąta, jubileuszowa, a jakże, płyta Jennifer Lopez tylko rzuca cień na czasy jej dawnej świetności.
Komentarze