Wydarzenia

Recenzja: Hozier Hozier

Data: 14 listopada 2014 Autor: Komentarzy:

Hozier

Hozier (2014)

Rubyworks

Otwierające krążek — odrobinę toporne, ale jednocześnie okraszone nieprzyzwoicie chwytliwym refrenem, „Take Me to Church”, nawet pomimo szeregu niewybrednych kościelnych metafor, szybko zaprowadziło anonimowego wcześniej irlandzkiego wokalistę na czołowe lokaty list przebojów po obu stronach oceanu. Podczas gdy singiel wciąż mocno trzyma się radiowych plejlist, debiutancki longplej Hoziera nieustanną żonglerką gatunkową może równie dobrze zachwycić, jak i zniechęcić słuchaczy. Utwory, zbudowane przeważnie na bazie gitarowych aranży, mienią się setkami odcieni muzycznych barw — soulu, bluesa, gospel, folku, country, indie czy rhythm & bluesa, czyniąc album niejako wariacją na stylu Vana Morrisona. Nie jest to jednak laurka w stronę organicznego brzmienia czy klasycznych melodii — Hozier został wyprodukowany, nagrany i napisany z duchem współczesnej sceny indie. Poza wspomnianym „Take Me to Church” i na wskroś blackkeysowskim „Jackie and Wilson”, Hozier unika przebojowych refrenów — stawia na statyczne, ale strojne tło i produkcję raczej rozmywającą kolejne piosenki, aniżeli dodającą im ostrości. Choć Hozier niewątpliwie mierzy wysoko — jego debiut jest płytą, którą z całą pewnością mogliby nagrać Sam Smith i T Bone Burnett, gdyby tylko ten pierwszy zdecydował się na wyprawę do Nashville. Stanowi też stosunkowo mocny argument w dyskusji, dlaczego łączenie country i R&B na jednej płycie jest zawsze bardzo złym pomysłem.

Komentarze

komentarzy