Wydarzenia

Recenzja: Adele 25

Data: 21 listopada 2015 Autor: Komentarzy:

Adele

25 (2015)

XL Recordings

Płytą Adele bardzo łatwo się rozczarować. Powszechnej kontestacji bezwzględnie sprzyjają doniesienia o milionowych nakładach krążka i wszechobecność promującego album „Hello”. Można więc bez przeszkód i ku powszechnemu zrozumieniu nazywać Adele nudną, przewidywalną czy właśnie rozczarowującą. Ale paradoksalnie o rozczarowaniu trudno mówić — Adele pozostała sobą, zrobiła kolejną po 19 i przełomowej 21 płytę, którą można bez problemu zmierzyć tą samą miarą. Krytycy mogą marudzić, ale 25 uszczęśliwi niejednego fana.

I nawet jeśli 11 piosenek zawartych na krążku przy pierwszym odsłuchu zabrzmi cokolwiek generycznie, stoi za tym pewna historia. Otóż oczywiście najnowszy album Adele jest rasowym owocem popkultury — musi być, jeśli inspiracją piosenkarki było Ray of Light Madonny, a wśród współtwórców płyty znajdziemy nazwiska Paula Epwortha, Ryana Teddera, Brunona Marsa czy Maxa Martina — ale już nazywanie go jej produktem byłoby sporym nadużyciem. Adele jest współautorką wszystkich utworów na krążku, to jej osobiste zmagania z brakiem weny opóźniły wydanie albumu, to jej mniej lub bardziej świadome muzyczne wybory doprowadziły do takiego, a nie innego kształtu 25. Pierwszą rzeczą, która podczas odsłuchu przykuwa uwagę, nie jest jednak songwriting Adele, a znacząca zmiana produkcyjna. Choć 21 także miało wielu ojców, jego największym powabem była ciągłość brzmienia, które było w dużej mierze organiczne, inspirowane soulem i bluesem, jeśli trzeba podparte wyrazistym bitem. Melodie były współczesne, ale aranże ponadczasowe. Dlatego też w pewnym okresie mówiono o Adele jako o następczyni czy młodszej muzycznej siostrze, zwał jak zwał, Amy Winehouse. Przy 25 nikt takiego porównania nie zastosuje. Nie tylko dlatego, że Adele, dzięki jak dotąd najlepiej sprzedającej się płycie XXI wieku, jest już marką samą w sobie, ale przede wszystkim dlatego, że byłoby to zupełnie bezzasadne. Adele poszła drogą wielkoformatowego popu.

Najlepiej różnicę ilustruje siódme na płycie „River Lea”, które Adele zrealizowała wspólnie z Danger Mouse’m. Zaraanżowany na organy i gospelowy chór wstęp, który na 21 rozwinąłby się najpewniej w osadzony w południowej stylistyce numer na dynamicznym hip-hopowym bicie, na 25 przeobraża się w popularny ostatnimi czasy hymniczny pop o stadionowym potencjale w stylu nagrań Florence + the Machine. Brakuje tu jedynie elektrohouse’owego dropu, który dopełniłby radiowe przeznaczenie numeru, ale takich rozwiązań na szczęście w dalszym ciągu u Adele nie znajdziemy. Znajdziemy natomiast kilka potencjalnych przebojów — pierwszym z nich jest „Send My Love (To Your New Lover)” — upbeatowy wakacyjny jam produkcji Maxa Martina zbudowany wokół gitary akustycznej i bitu żywcem wyciągniętego z katalogu Beyoncé. Drugi, „Water Under the Bridge” od Grega Kurstina, producenta „Hello”, to kolejna propozycja, która, jak się wydaje, została nagrana w hołdzie brzmieniu Florence + the Machine.

Ale na krążku znajdziemy też sporo balladowej Adele w rozmaitych konfiguracjach — przy fortepianie z orkiestrą smyczkową w „Love in the Dark” czy z towarzyszeniem hiszpańskiej gitary w latynoskiej canzonie „Million Years Ago”. I faktycznie piosenkarka najlepiej wypada w prostszych aranżacyjnie utworach — ewidentnym hajlajtem krążka jest najbardziej kameralne na płycie „All I Ask”. To w wymowie i charakterze klasyczna sentymentalna miłosna ballada skoncentrowana wokół silnego wokalu Adele, która doskonale wie, kiedy stonować, a kiedy zagrzmić. Tu powinszowania należą się także Brunonowi Marsowi i jego grupie współpracowników The Smeezingtons, którzy stworzyli numer wspólnie z wokalistką. W większości utworów na krążku Adele skupia się na upływie czasu. Nadal ma złamane serce — nawet jeśli sama deklaruje, że jest szczęśliwa, można zrozumieć, że komuś z jej głosem i dyskografią trudniej byłoby napisać wesołą piosenkę, która porwałaby tłumy. Album kończy się jednak optymistycznie, jak można się było spodziewać, inspirowanym macierzyństwem „Sweetest Devotion”, które z początku przywodzi na myśl „Keep on Singin’ My Song” Christiny Aguilery, ale zaklęte gdzieś pomiędzy inspiracją amerykańskim country a zapoczątkowaną przez Alicię Keys tendencją do siłowych refrenów, w przeciwieństwie do numeru Aguilery nie jest w stanie wywołać emocji, w jakie celuje.

Koniec końców można mówić o niewykorzystanym potencjale, ale można też argumentować, że Adele nie mogła lepiej spożytkować ostatnich 4 lat. I w jednym, i w drugim stwierdzeniu zawarte jest trochę prawdy. Jak już pisałem, płytą Adele bardzo łatwo się rozczarować, ale paradoksalnie trudno mówić o rozczarowaniu.

Komentarze

komentarzy