Wydarzenia

Recenzja: Michael Bublé Nobody but Me

Data: 21 października 2016 Autor: Komentarzy:

Michael Bublé

Nobody but Me (2016)

Reprise

Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z muzyką Michaela Bublé — było to jakichś 12-13 lat temu na antenie radiowej Trójki. Ja byłem wtedy o połowę młodszy, a muzyka Bublé wydawała mi się przynajmniej dwa razy poważniejszą sprawą niż dziś. Kanadyjczyk nagrywał covery, ale miał warsztat, styl i urok, którym zgodnie z tradycją klasycznego crooningu potrafił pięknie grać w piosenkach. Chwilę później wydano It’s Time, a ja, dzieciak słuchający wówczas głównie rapu z Nowego Jorku i Atlanty, przyjąłem tę pozycję z nieukrywaną przyjemnością — oto historia wokalnego jazzu wyszła mi naprzeciw. Od lat już tego krążka nie słuchałem, ale patrząc na pełną oczywistości tracklistę, myślę, że byłoby to znacznie mniej owocne spotkanie niż wtedy.

W międzyczasie Bublé wyrósł na naczelnego współczesnego croonera Ameryki, zdążył nagrać kilka popowych przebojów wątpliwej jakości, całą masę przeciętnych coverów jazzowych standardów na potrzeby domykania tracklist swoich krążków i dziś jako zupełnie ktoś inny, w wieku 41 lat, wydaje dziewiątą płytę — Nobody but Me. Niczego sobie po tym krążku nie obiecywałem. I bardzo dobrze. Bublé mimo wszystko nadal nagrywa wokalny jazz, ale także radiowy pop i sam siebie wpędził w cholernie niekomfortową pozycję, sytuację, gdy sam nie do końca potrafi zdecydować się na to, kim chce być i w jakich czasach chce umiejscowić swoje brzmienie. W efekcie od pewnego czasu każdy jego kolejny album jest składanką rozmaitych trendów z różnych epok — od orkiestrowego jazzu lat 40. do numerów w stylu Katy Perry (w tym miejscu, jeśli ktoś nie dowierza, polecam sprawdzić „Today Is Yesterday’s Tomorrow”).

I tak oto bigbandowe „My Kind of Girl” (klasyk Lesliego Bricusse’a) ma czar dawnych nagrań piosenkarza wywodzących się z tradycji wokalnego jazzu, singlowe (i tytułowe) „Nobody but Me” (pozytywny radiowy kawałek z lekkim jazzowym zacięciem na poziomie aranżacji) — niezręczną rapowaną zwrotkę Black Thoughta, a „Someday” (miałki duet z Meghan Trainor brzmiący bardziej jak czołówka do serialu Disney Channel niż utwór na krążku kreowanym na jazzowy) — Harry’ego Stylesa wpisanego jako songwritera. Jest też poprawny, ale pozbawiony duszy cover „God Only Knows” Briana Wilsona czy Bublé próbujący śpiewać po włosku. Jak na złość piosenkarz żongluje zmianami stylistycznymi, co rusz wybijając słuchacza z rytmu i wprowadzając go w inny nastrój. Bublé wciąż potrafi znakomicie operować głosem, ale zazwyczaj jest zbyt sterylny, a momentami nawet manieryczny. Zupełnie tak samo jak na wprowadzającej słuchacza w Nobody but Me okładce.

Komentarze

komentarzy