Gucci Mane
Woptober (2016)
Atlantic
Trudno nie kochać Gucciego. Jako filar południowej sceny hip-hopowej Stanów Zjednoczonych od ponad dekady nieprzerwanie definiuje brzmienie z Atlanty. Dzięki niezliczonym mixtape’om zbudował potęgę tego formatu, otwierając furtki do sławy wielu artystom, których zresztą niejednokrotnie bezpośrednio wypromował. Charakterystyczne, ospałe flow, cięte linijki inspirowane absurdalną szkołą Lil’ Wayne’a z czasów tasowania wersów genialnych z tymi (celowo, rzecz jasna) niedorzecznymi. Dodajmy do tego bezbłędny wizerunek artysty, łączący street cred z tonami rapowej zajawki tryskającej z jego pociesznej twarzy oraz pomyślne zakończenie jego turbulencji penitencjarnych, a otrzymamy postać, której kibicowanie wydaje się czymś tak naturalnym, jak dopingowanie kolegi ze szkoły, kiedy jako pierwszy zaopatrzył się w mikrofon i od dziesięciu lat nadal próbuje zostać raperem. Wspieranie Mane’a jest o tyle przyjemniejsze, że on sam zawsze odnosi sukces albo artystyczny albo przynajmniej komercyjny. Woptober to trzeci po powrocie z odsiadki projekt, który pomimo swoich niedoskonałości i odczuwalnego zmęczenia materiału nadal potrafi, choćby na chwilkę, urwać głowę przebojowym refrenem lub cykającym brzmieniem pędzącej osiemset ósemki.
Największym atutem albumu jest ukłon wobec tych mroczniejszych i bardziej surowych zakamarków twórczości Gucciego. Tuż po przewidywalnym, choć całkiem zgrabnym i dynamicznym otwarciu w „Intro: Fuck 12”, oparta na subtelnej partii klawiszowej i upiornych synthach produkcja Zaytovena w „Aggressive” rekonstruuje ten złoty vibe rapera łączący wizję ciemnej, ślepej uliczki z przyjemnością płynącą z powolnej jazdy nieprzyzwoicie drogim samochodem ulicami stolicy stanu Georgia („I’m Gucci Mane the legend / I don’t fuck with you peasants / I’m too heavy to petty / boy is you balling or begging?”). Niestety, następujący, zmarnowany fatalnym refrenem i wymuszonym konceptem, co najmniej niezły instrumental Will-A-Foola z „The Left” oraz kolejny nietrafiony hook w „Money Machine” z Rickiem Rossem, gdzie gospodarz prezentuje jedno z najbardziej precyzyjnych flow materiału, już na samym wstępie zaznaczają powtarzający się na nim schemat. Świetne numery otoczone niewykorzystanym potencjałem i grupką najzwyczajniej przeciętnych utworów. Część nierzadko zlewa się w jeden numer albo i w cały segment niebudzącej praktycznie żadnych emocji muzyki zbudowanej na identycznych, nieprzemyślanych, aczkolwiek do pewnego stopnia skutecznych patentach. Na szczęście w odpowiednim momencie sytuację ratuje singlowe „Bling Blaww Burr” z Young Dolphem — obskurne, basowe brzmienie syntezatorów i perfekcyjnie zmiksowana, hipnotyzująca melodia produkcji Metro Boomin, okraszonej bezczelnie charyzmatycznym refrenem, który z największym powodzeniem sprawdziłby się na którymś z mixtape’ów Lil B, to zdecydowanie najmocniejszy punkt Woptober. Po kolejnym (wciąż zupełnie zjadliwym i nieirytującym) dołku energetycznym, czwarta już produkcja Metro Boomin w „Hi-Five”, gdzie Mane w najlepiej napisanych zwrotkach na płycie, z ogromną pewnością siebie celebruje dotychczasową karierę, rozpoczyna dość imponujący, brzmieniowo osadzony w trapowej tradycji finał.
Woptober to nie poziom klasycznego The State vs. Radric Davis czy świeżość debiutanckiego Trap House. Nie jest to też głód i polot bardzo dobrego tegorocznego Everybody Looking. Zabrakło takich pozycji jak „Pop Music”, „Pussy Print” czy „Waybach”, a także pomysłów, co zaowocowało minutami jednakowej muzyki, wyciąganej raz po raz ze swojej miałkości przez pojedyncze wyróżniające się utwory, dla których jednak warto dać tej płycie szansę. Katalog Gucciego należy do tych obłędnie przepastnych, więc powodów do zmartwień nie ma. Co więcej, być może jeszcze w tym roku uda się zrewanżować planowanym na gwiazdkę The Return of East Atlanta Santa.
Komentarze