Run the Jewels
Run the Jewels 3 (2016)
Run the Jewels, Inc.
Cztery lata od czasu niespodziewanej współpracy Killer Mike’a i El-P (wstępnie w układzie emcee/producent na R.A.P. Music) ciężko wyobrazić sobie krajobraz rapowej sceny bez Run the Jewels. Głębokie jak studnia zapotrzebowanie słuchaczy na sardoniczny, szczery do bólu, prosto-w-twarz hip hop sprawia, że duet ten mógłby przez najbliższe dziesięć lat nagrywać kolejne podobne do siebie albumy z kolejnymi cyferkami i nikt nie miałby nic przeciwko temu. Jaime i Mike zdają sobie z tego sprawę i w ogólnym rozliczeniu ich najświeższego dzieła faktycznie otrzymujemy solidnie wykonaną kopię RTJ2. Dociekliwość i sumienie nakazuje mi jednak zwrócić uwagę na szczegóły, według których wcale tak do końca nie jest.
Z albumu na album wciąż eskaluje powaga ich muzyki. Od debiutu kojarzącego się z przyjacielskim sparingiem zespół nawiązywał nowe połączenia synaptyczne zarówno na poziomie osobistych introspekcji jak i buntowniczej postawy wobec rzeczywistości. Wrażenie życia w wyjątkowo fantasmagorycznych czasach udziela się raperom, emocje się gotują i znajdują swój upust. To już nie są partyzanckie zamiary, to już jest przewrót dziejący się tu i teraz. Ich wersy to transparenty z nośnymi, rewolucyjnymi hasłami nawołującymi do wywrócenia świata do góry nogami, z hasłem o „mordowaniu swoich panów” na czele. Poza kroczeniem ścieżkami Public Enemy i Rage Against the Machine (Zack de la Rocha po raz kolejny wpada ze świetną castingową zwrotką na trzeciego członka ekipy) Killer Mike i El-P wciąż są mocni w gębach podczas swych braggowych popisów, a „Panther Like a Panther” to prawdziwa orgia dla koneserów techniki rapowania. Uwaga, można w tym wszystkim przegapić trwożne retrospekcje z „Thursday in the Danger Room”, czy naśladujące odcinek Strefy Mroku „Thieves!”.
Tworzone przez El-P podkłady wciąż definiują styl RTJ w porównywalnym stopniu co merytoryka tekstów, ale i tutaj można doszukać się więcej niż kosmetycznych zmian. Wraz z zacieśnianiem znajomości z Mike’iem El Producto pozwala sobie na coraz więcej, małymi krokami zbliżając się do eksperymentalnego tonu własnych solowych nagrań. Jeszcze do niego nie dotarł, ale jest w drodze. W trakcie tej wyprawy sięga po zaskakujące ciepłą, melodyjną gitarę w „2100”, otrzymuje saksofonowe wsparcie od samego Kamiasiego Washingtona, a takie „Call Tinkerton” kojarzy się z czymś, co moglibyśmy usłyszeć w późniejszej twórczości Missy Elliott. Coraz większe zróżnicowanie muzyczne cieszy, ale paradoksalnie to te najbardziej „klejnotowe” utwory („Hey Kids”, ukryte „Kill Your Masters”) i tak satysfakcjonują najbardziej.
Trzecia odsłona samo napędzanej machiny zwanej Run the Jewels nie jest takim skokiem jakościowym, za jaki z perspektywy czasu uznałem ewolucję między pierwszym a drugim albumem. Kontekst w jakim wydawane są kolejne ich produkcje — polityczny, społeczny, albo po prostu związany z panującymi na scenie trendami — sprawia, że w jakiś sposób El-P i Killer Mike nie tracą na znaczeniu, a być może w najbliższej przyszłości wciąż będą tego znaczenia nabierać. Nie obraziłbym się jednak, gdyby przed premierą projektu pod roboczym tytułem RTJ4 obaj uświadomili sobie, że przydałoby się zasilić swoje zaniedbane ostatnio solowe kariery. Tak tylko mówię.
Komentarze