Wydarzenia

„Podróżowanie pomaga nam odkryć siebie na nowo” – Hubert Tas dla Soulbowl.pl

Data: 20 września 2017 Autor: Komentarzy:

fot. Jacek Mójta

Czy można być producentem, DJ-em, turntablistą oraz instrumentalistą, a przy tym wystrzegać się nazywania siebie Muzykiem? Można, taką skromnością podczas rozmowy urzekł mnie Hubert Tas, którego miałem okazję przepytać i poznać przez pryzmat jego dwóch największych życiowych miłości – Muzyki i Podróżowania.

Poniższy wywiad jest rozszerzoną wersją rozmowy, która została opublikowana na łamach najnowszego numeru HitchHiker Magazine (do kupienia TUTAJ).

Dźwięku Maniak: Kim jest TAS?

Hubert Tas: Hm… Na to pytanie zawsze można najprościej odpowiedzieć, przez pryzmat tego, czym się zajmuję. Niemniej zawsze bałem się nazywać siebie muzykiem, bo wszystko, co do tej pory robiłem w życiu jako twórca, jest w pełni amatorskie i ja się tego fachu uczyłem sam – nie czuję więc pewności czy ta wiedza jest odpowiednia. Od zawsze, odkąd pamiętam w zasadzie, kochałem muzykę i w sumie ciężko mi to teraz wyjaśnić, ale tak plus minus od 8 roku życia świadomie słucham muzyki, a mając już tych lat naście wiedziałem, że chce robić muzykę. Pamiętam, że w wieku 15 lat za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem komputer stacjonarny w cenie 200 zł z dyskiem twardym 1,7 giga, pamięcią 32 ram i procesorem 133Hz – ci, którzy choć trochę ogarniają sprawy informatyczne wiedzą, że na takim sprzęcie nawet pasjans się ciął, ale nie przeszkodziło to w tym, żeby zacząć już tworzyć jakieś pierwsze rzeczy. Wiadomo, to też były czasy bez Internetu, więc swoją wiedzę w tym zakresie zdobywałem bardzo mozolnie, na pewno wolniej, niż miałoby to teraz miejsce. Koniec końców, ponad połowę życia spędziłem robiąc muzykę, czyli w sumie jeśli miałbym szukać jakiegoś wspólnego mianownika dotyczącego mojej osoby, to jednak przez pryzmat tych wielu lat można powiedzieć, że zajmuję się „rzemiosłem” i tak bym to nazwał. Nigdy nie czułem się artystą. W zasadzie wszystko to, co teraz potrafię, jest efektem ciągłej praktyki i udoskonalania swojego warsztatu – żmudnym procesem grzebania w szczegółach.

Czyli zawsze się starałeś, by za tym co robisz szła odpowiednia jakość, i tym samym byłeś świadomy, że nie schodzisz poniżej pewnego poziomu, który już sobie wypracowałeś?

Myślę, że wynika to z mojego charakteru. Lubie dbać o detale. Niemniej czasami ma to też zgubny wpływ na decyzyjność, związaną z momentem zakończenia pracy nad utworem. Stale dążę do tego, by coś jeszcze ulepszyć lub poprawić. To jest oczywiście taka ślepa uliczka, bo nigdy nie da się tego osiągnąć. Zawsze gdzieś tam przez pryzmat historii pewne rzeczy, które ukończyliśmy, będziemy postrzegać jako jeszcze niedopracowane.

Wrócę jednak jeszcze na chwile do tego, co powiedziałeś wcześniej, że „nie czujesz się muzykiem”, bo dla mnie ty jesteś właśnie taką jednoosobową orkiestrą – producent, DJ, turntablista, instrumentalista, który cały czas uczy się grać na nowych instrumentach. Ciężko właśnie nie mówić o tobie, jako o pełnoprawnym muzyku.

Upierasz się i chyba nie widziałeś mojego występu na ostatnich Mistrzostwach DJ-ów IDA, w których to wszystkie te elementy wyszły bardzo niezdarnie (uśmiech). Ja bym mimo wszystko nazwał to tak, że jestem po prostu pasjonatem muzyki. Przez to, że mam teraz szczęście grać teraz z muzykami, którzy nie tylko ukończyli dedykowane temu uczelnie, ale posiadają bardzo dużą wiedzę w tym zakresie, to mam ogromy respekt do takich osób i nabrałem jeszcze większej pokory, zobaczyłem ile jeszcze pracy przede mną, nie czuję się gorszy w takim zestawieniu – spełniam inne zadania, które – mam nadzieję – wnoszą coś ciekawego do tego projektu.

Jak w takim razie wyglądało przygotowanie ostatniego materiału, gdzie współpracowałeś z The Small Circle, w którym są sami muzycy-instrumentaliści. Miałeś od początku ściśle określony koncept i narzucałeś im go odgórnie? Znajdywaliście wspólnie jakiś złoty środek? Czy może wszystko odbywało się na zasadzie spontanicznego jamu i najlepsze fragmenty były później przez was rozbudowywane?

Dobrym punktem wyjścia do odpowiedzi na to pytanie, będzie powrót do mojej wcześniejszej płyty Roots, gdzie gościnnie pojawili się muzycy, których można usłyszeć również na najnowszym wydawnictwie. Wtedy wyglądało to tak, że gdy spotykaliśmy się w studiu, ja już miałem wstępne szkice podkładów i pozwalałem muzykom improwizować, a następnie z nagranych partii wyciągałem najciekawsze fragmenty i sklejałem je do wcześniej przygotowanego stelaża. Już po wydaniu Roots zagraliśmy wspólnie koncert, po którym czuliśmy niedosyt, że może warto by w przyszłości pociągnąć to dalej. No i padło hasło, żeby stworzyć kolektyw The Small Circle. Co ciekawe, my podczas nagrywania ostatniej płyty Mechanism nigdy nie spotkaliśmy się wszyscy razem w jednym studiu, wszystko było rozbite w czasie. Sampling jest moją ulubioną formą tworzenia, postanowiłem również samplować nasze nagrania i np. perkusja, którą słyszymy w utworze „Praga” była nagrywana do zupełnie innego utworu – takich dziwnych spraw było jeszcze więcej i to jest chyba najfajniejsze w procesie działania, że nigdy nie wiesz czym coś się skończy.

Czyli musiałeś mieć dużą wyobraźnię, ale i pomysł, co do samego projektu, skoro nie mieliście okazji spotkać się wszyscy razem, a finalnie projekt brzmi tak, jakby był okupiony właśnie wielogodzinnymi, wspólnymi sesjami.

Najważniejszy według mnie jest punkt zapalny, mając coś co nas poruszy i zainspiruje to potem dalsza praca jest naprawdę przyjemnością. W naszym przypadku takim start-upem były sample z wosku. Każdy utwór na albumie rozpoczynałem właśnie od tego elementu – od dźwięku, który udało się wygrzebać z płyt winylowych, np. w Tokio czy w Moskwie. Moi przyjaciele dorzucili do tego ciepło, którego w muzyce zawsze szukałem i lubiłem. Zespół mi zaufał i dał mi wolną rękę do swobodnego działania z ich śladami.

Można więc śmiało powiedzieć, że masz za sobą przeróżne procesy twórcze. Pracowałeś już w bowiem duecie, solowo, z kilkoma instrumentalistami, a teraz wypuściłeś materiał z pełnoprawnym zespołem. Jakie wyraźne różnice wskazałbyś pomiędzy nimi, i który z tych wariantów okazał się najbardziej czasochłonny?

Każda z dróg ma swoje plusy i minusy. Mając zespół najciężej jest spotkać się w całym gronie w jednym czasie i w jednym miejscu, każdy ma swoje sprawy i to czasem jest jak w ruletce – trzeba więc wykazać się większą cierpliwością. Nie ma tego na przykład, jak działamy sami, bo wtedy jesteśmy zdani tylko na siebie. Niemniej, praca w grupie daje więcej możliwości i stale czegoś uczy. Staram się nie być tak okropnym szefem, jakim czasem jestem i wciąż szukam kompromisów. Jeśli zaś chodzi o duet, nie będę ukrywał, że współtworzenie pierwszego albumu z DJ-em Czarnym, to był najlepszy okres dla mnie. A może też dlatego, że jak wszystko PIERWSZE w życiu, to też było dla nas takie pierwsze, w miarę poważne działanie i przez to stało się niezapomniane.

W nawiązaniu do tego, co przed chwilą powiedziałeś, chciałbym cie podpytać o kwestie bardziej życiowe, żeby nie powiedzieć egzystencjalne. Jesteś sentymentalny? Lubisz pochylać się nad przeszłością i wracać myślami do tego co było?

Absolutnie czuje dużą chemię z przeszłością i na pewno nie jestem osobą, która ślepo patrzy tylko do przodu. W kontekście muzycznym lubię chociażby grzebać w starych płytach i czasem mam fantazje, że bardzo chciałbym choć na chwilę znaleźć się w studiach nagrań z okresu lat 70′, gdyż brzmienie albumów z tamtych lat prywatnie oceniam najwyżej. Chętnie wracam do artystów, których słuchałem wcześniej, w czasach dzieciństwa czy mojego okresu dojrzenia, i którzy mnie inspirowali. Ostatnio odkrywam na nową polską muzykę i dzięki temu jeszcze bardziej doceniłem nasze dziedzictwo. Zawsze miałem taką filozofię, że jeśli coś robimy w życiu to powinniśmy poznać korzenie i historię naszego fachu. Wtedy jeszcze bardziej zrozumiemy siebie i jak to się stało że tu jesteśmy. To też jakaś forma szacunku, którą moim zdaniem powinniśmy oddać naszym przodkom, bo bez nich nie moglibyśmy robić tego co robimy.

Oprócz działalności stricte artystycznej prowadzisz również warsztaty muzyczne. Czym dla Ciebie jest to doświadczenie?

Jest to dla mnie całkiem inna dziedzina niż tworzenie, tutaj mamy do czynienia z człowiekiem czy grupą ludzi i na pewno musimy wykazywać się ogromną cierpliwością. Uwielbiam uczyć, czasem myślę sobie, że jestem w tym dużo lepszy niż w robieniu muzyki. Lubie się po prostu dzielić swoją wiedzą i nigdy nie miałem z tym problemu. Sprawia mi to ogromną radość. Przez to, że sam się musiałem wszystkiego uczyć, wiem teraz jakich metod należy użyć, by ta nauka wyglądała efektywnie dla kogoś, kto zaczyna swoją przygodę. Czasem spotykałem osoby, które miały w sobie takie marzenia, ale przez presję społeczną czy brak wiary we własne możliwości, zakopywały te pasje. Wielokrotnie słyszałem, że „a to bez sensu, i tak już nic z tego nie wyjdzie”, albo „jestem już na to za stary”, czy też „nie jest to zbyt poważne, więc po co to w ogóle zaczynać” i tak dalej. Jednak love is love i nie powinniśmy zakopywać tego, co daje nam radość lub pozwala się spełniać, bo później możemy mieć wyrzuty wobec samych siebie, że nie przeżyliśmy tego życia tak, jakbyśmy tego chcieli. Według mnie prawdziwa pasja, to jak miłość mamy do syna – czysta i bezwarunkowa. Ale czasem też rozumiem, dlaczego dzieje się inaczej, żyjemy coraz szybciej i coraz częściej nasze decyzje są determinowane np. zarobkami i nasze marzenia schodzą na dalszy plan.

A czy ty możesz powiedzieć, że trafiłeś w ostatnim czasie na osobę, która cie na nowo do czegoś zainspirowała, albo wpłynęła tak mocno na twoje życie, że zmieniła choćby odrobinę jego bieg?

Jasne że tak. Parę lat temu zaliczyłem mocny życiowy reset. Wróciłem do domu rodzinnego z jednym plecakiem i z planem żeby zacząć zupełnie wszystko od nowa. Wstyd się przyznać, ale w tych planach nie było miejsca dla muzyki. Po jakimś czasie zaciągnąłem się do pracy za biurkiem, nie musiałem co prawda chodzić w garniturze ale wdrożyłem się w tryb pracy mocno regularny od 8 do 16. O dziwo, w tym miejscu całe moje życie się zmieniło na nowo – los mnie tak pokierował że spotkałem tam 2 panów – moich przełożonych Piotra i Pawła, którzy jak tylko dowiedzieli się czym się zajmowałem do tej pory, wyciągnęli do mnie rękę i bardzo mocno mnie dopingowali do tego że znów działać. Wsparcie było niesamowite i to dzięki nim zacząłem np. skreczować bo udostępnili mi chociażby sprzęt. To była szansa, której nie chciałem zmarnować, każdą wolną chwilkę spędzałem na ćwiczeniach czy pracy nad nowymi utworami, a w zamian obiecałem im że jeszcze raz się dostanę na Mistrzostwa Świata DJ-ów IDA… Po 3 próbach się udało i jak o tym wszystkim myślę że łzy cisną się do oczu. Pracę straciłem ale zyskałem coś najcenniejszego dla mnie – radość tworzenia.

Powiedz, jak to się stało, że znalazłeś się w Azji? Prowadziłeś tam warsztaty, grałeś jako DJ, podróżowałeś. Co było bodźcem i motorem napędowym do tego, by przenieść się tam na jakiś czas?

W zasadzie zaczęło się to od tego, że kilka lat temu dostałem propozycję zagrania po raz pierwszy w Rosji – w Kirishi. Potem wyjazdy do Rosji były powtórzone jeszcze parę razy, po drodze odwiedziłem również Ukrainę i Czechy. Zawsze bardziej ciągnęło mnie na wschód. Pewnie również dlatego, że ludzie ze wschodu mają mentalność zbliżoną do mojej. Nie chciałbym oczywiście generalizować, ale jest coś w tym że ludzie wschodu są spokojniejsi. Nawet będąc w Białej Podlaskiej też to tak czułem. Jeśli chodzi o samą Azję, to było to moje marzenie. Miałem przygotowaną listę rzeczy, które chce zrobić przed trzydziestką i w zasadzie z całej tej listy została mi wtedy właśnie podróż do Azji. Sama wyprawa, to była dla mnie lekcją odwagi, bo od pewnego czasu jeżdżę sam, czułem taki dreszczyk emocji, ale finalnie udało się odhaczyć tę ostatnią pozycję na wspomnianej liście. Po Japonii, udałem się do Tajwanu żeby odwiedzić mojego internetowego przyjaciela – pasjonata muzyki – Raytanga Lee – dzięki niemu poznałem prawdziwe oblicze tej wyspy.

Co więc zaskoczyło Cię na Tajwanie tak na dzień dobry, jak pojawiłeś się już na miejscu?

Wiadomo, że żeby dobrze poznać dane miejsce czy kraj, to najlepiej jest tam pożyć parę lat. Niemniej z takich rzeczy, które mi zapadły w pamięć, to hm… Może się wydać głupie to co teraz powiem, ale pamiętam taką sytuacją jak pewnej nocy wracałem do domu ostatnim metrem w Tajpej i po drodze mogłem swobodnie założyć słuchawki na uszy nie martwiąc się o to że coś mi się stanie. Stolica jest ogromna ale byłem w tamtym momencie niesamowicie szczęśliwy, że mogę spokojnie wrócić do domu z ulubioną nutą w uszach. Kocham nasz kraj, ale czasem mam wrażenie że nie jest u nas bezpiecznie.

Czyli swoboda poruszania się, a biorąc temat szerzej – swoboda funkcjonowania, w jakby nie było, kompletnie obcym dla ciebie miejscu?

Tak, ale to jakby nie wynika z jakiegoś systemu, tylko korzeni i tradycji danego kraju. Mogę w tym miejscu mówić wyłącznie o Tajwanie, Japonii, w których byłem, że jednak duża pokora bije od ich mieszkańców, a do tego niesamowita życzliwość, jakiej nigdzie indziej nie spotkałem. Ponadto bywały sytuacje, gdzie wydawało mi się, że zachowywałem się normalnie, czyli tak, jak w Polsce można by uznać to za powszechne i dopuszczalne, natomiast dla lokalnej społeczności, to już było niegrzeczne. To też była dla mnie pewnego rodzaju nauka i doświadczenie, by spojrzeć na siebie i swoje zachowanie w nieco inny sposób. Czasem turyści popełniają błąd, chcąc narzucić swoje zachowania w danym miejscu. Sam też tak robiłem na początku, ale to nie było dobre podejście, bo będąc w innym miejscu powinniśmy poznać panujące obyczaje i do nich się dostosować.

A czy wyjeżdżając tam wiedziałeś z góry, że pobyt w Azji łączysz z tym co robisz odnośnie kwestii muzycznych?

Tak. Starałem się żeby tak było. Bo to też kolejne marzenie i ogromny przywilej – móc jeździć ze swoimi utworami czy wiedzą. Prowadzenie np. warsztatów w języku obcym było i jest dla mnie ogromnym wyzwaniem, bo też muszę się przyznać że niestety jak byłem młody zaniedbywałem np. kwestię uczenia się np. języków obcych i teraz jest to punkt honoru dla mnie żeby się rozwijać także w tym zakresie. Nie robiąc tych rzeczy, miałbym wyrzuty sumienia, moje podróże nie są wakacjami na pewno. Nie ciągnie mnie do największych turystycznych atrakcji danych miejsc, tylko ciekawi mnie poznawanie muzycznej historii danego kraju czy miasta.

A jak właśnie wygląda kultura i scena muzyczna w Tajwanie? Wiadomo przecież, że Azjaci są muzycznymi freakami, którzy są otwarci na wszelkie nowości i eksperymenty brzmieniowe?

Miałem przyjemność poznać kilku z nich i nawet trochę współpracować – na naszym albumie w 2 części utworu „Rhodes”, można usłyszeć bit Coneheada – entuzjasty brzmień LO-FI. Poznałem takich twórców jak m.in. Taro Lin, którego bity nawiązują do twórczości Damu The Fudgemunk. Miałem okazję dzielić scenę również z COSiMOZem, DJ-em Kool Klone, Sonią Calico (jestem przekonany, że jej sety będzie można zobaczyć na żywo wkrótce w Europie), Henneysee – oczywiście nie można tu zapomnieć o wcześniej wspomnianym Raytangu Lee (Mr Tang), który ciężko pracuje na rzecz alternatywnej sceny muzycznej i sam czasem grywa sety – dużo lepsze od moich!

Osobiście w podróżach uwielbiam nie tylko to, że mam okazję poznać nowe miejsca, ludzi i kulturę, ale dzięki nim stale odkrywam również coś nowego w sobie. Czego zatem ciebie nauczyły dotychczasowe podróże i jak wpłynęły na twoje życie?

Zgadzam się z tym i choć brzmi to banalnie, to obcowanie z inną kulturą pomaga nam odkryć często siebie na nowo. Pamiętam taką sytuację 2 lata temu na festiwalu Yalta Summer Jam, na której grałem kilka swoich live actów – i na jednym z nich nie poszło mi dobrze technicznie i byłem mocno załamany, mimo że publiczność przyjęła mnie miło i ciepło, zaraz po zakończeniu grania dosłownie schowałem się za konsoletę całkowicie załamany. Nie potrafiłem sobie wybaczyć tego, bo bardzo mi zależało, żeby dobrze wypaść. Zawsze po prostu marzyłem o takiej sytuacji, żeby móc dzielić się muzyką. Po kilku minutach przyszła do mnie osoba, którą poznałem na tym festiwalu – tancerka Irina Malaya z Moskwy i po kilku minutach rozmowy, ona uświadomiła mi, że czasem żyjemy z ogromną presją, że to złe, że ciągle boimy się być oceniani, że zapominamy o tym, żeby muzyka pozwalała nam się odprężyć i zapomnieć o problemach, że to właśnie w niej możemy znaleźć schronienie. Tamta rozmowa wiele zmieniła w moim życiu i postanowiłem walczyć o to, żeby grać bez stresu. Mimo że dłonie nadal czasem drżą, to czuję się już nieco pewniej, bo wiem jakie emocje chcę przekazać. Po paru miesiącach z Iriną spotkaliśmy się w Moskwie i zrealizowaliśmy obraz do utworu „Roots”.

Zdarza się, że podczas komunikacji w mediach społecznościowych używasz języka mandaryńskiego. Chiński obok polskiego jest uważany za jeden z najtrudniejszych języków do nauki na świecie. Trudniej jest więc nauczyć Polaka chińskiego, czy Tajwańczyka polskiego?

Mandaryński trudniejszy. Niestety nauczyłem moich przyjaciół brzydkich wyrazów i sami czasem pod nosem je wymawiali, np. gdy potykali się o wystające płyty chodnikowe. Chiński jest językiem fonetycznym, sama wymowa to nie lada wyzwanie, a uczenie się wielu tysięcy znaków, słów w zapisie wydaje się być niemal niemożliwe. Trzeba również pamiętać, że na Tajwanie poza językiem urzędowym, istnieje również język tajwański i grupa języków aborygeńskich. Zgodzę się z tym, że i nasz sprawia olbrzymie kłopoty i klasyczna sentencja o chrząszczu rozbawiała do łez moich przyjaciół.

W ostatnim czasie w sieci pojawił się teledysk do utworu „Moment”, w którym gościnnie pojawiają się artyści z Azji. Czy jest to więc kolejny krok w twojej karierze i zapowiedź pierwszego międzynarodowego projektu w twoim dorobku?

Z tym utworem wiąże się jedna historia, którą lubię się dzielić. W pewnym czasie znalazłem się na południu Tajwanu – swoją drogą południe znacząco różni się od północy, panujący tropikalny klimat wpisuje się idealnie w wyluzowaną mentalność tamtejszej społeczności – w małej miejscowości Hengchun. Miałem tam prowadzić warsztaty w knajpie o nazwie Jazz Bowl Cafe. Od wejścia, czułem że coś się wydarzy pozytywnego – chyba za sprawą uroczej właścicielki, która po 15 minutach rozmowy powiedziała mi że gra na trąbce. Czekałem aż warsztaty się skończą, żeby tylko móc pograć, bo gdzieś czułem że zadziała chemia między nami i się nie myliłem. Graliśmy bez prób, przez kolejne dni w innych miejscach, i żeby uwiecznić ten moment nagraliśmy jej partię trąbki tuż przed moim wyjazdem w dalszą drogę. Stąd też pomysł na taki tytuł… bo czasem w życiu mamy takie momenty, w których dzieją się takie magiczne rzeczy – proszę uwierzyć – ja byłem taki podekscytowany tą akcją że nie spałem po nocach. Może to nic nadzwyczajnego, ale to nie zdarza się tak często żeby spotkać kogoś, kto czuje muzykę tak jak Ty, że nie trzeba było prób i słów – a tu się udało i to na drugim końcu świata.

Kończąc naszą rozmowę chciałbym cię jeszcze podpytać, o to który zakątek ziemi aktualnie inspiruje cię muzycznie na tyle, że byłbyś w stanie się w nim choćby na chwilę osiedlić i tworzyć?

Kiedyś myślałem o miejscu jako o czymś, w czym można być na stałe, ale przez długi czas. Dużo lepiej czuję się jednak będąc w ruchu, kiedy przemierzam kolejne punkty z plecakami na ramionach. Sam proces szukania miejsca staje się fascynujący. Czasem jednak to też przeraża. Z zazdrością słucham znajomych, którzy mają poukładane życie jak z filmów, widzą swoją przyszłość dużo dalej i mają plan, podczas kiedy ja co roku obiecuję sobie, że z tą muzyką czy podróżą, to już naprawdę ostatni raz… Tak było ostatnio, no ale może jeszcze 1 raz się skuszę?

 

Komentarze

komentarzy