Wydarzenia

W Belgii grube są nie tylko frytki!

Data: 10 października 2019 Autor: Komentarzy:

„I’m Sad, I Wanna Make It”, Dvtch Norris, Beatville Records, 2018

Zauważyliście z pewnością, że od dłuższego czasu wśród słuchaczy rapu trwa jakiś niezdrowy konflikt. Niepotrzebnie tworzą się podziały na różne obozy. Młodzi sympatycy rzekomo bez respektu podchodzą do klasyki, a trzydziestolatkowie pogardliwie traktują najnowsze wydawnictwa. Dla jednych auto-tune jest traktowany na równi z wynalezieniem koła przez Sumerów, a dla pozostałych czarną plamą na kartach historii czarnej muzyki. Generalnie ciągle słyszy się coś o głowach otwartych, zamkniętych czy też półotwartych jak jakieś Sennheisery. Z natury wszelkie konflikty omijam szerokim łukiem i w tego typu przepychankach również nie mam zamiaru uczestniczyć. Zamiast stać i słuchać zwaśnionych stron, wolę posłuchać dobrej muzyki. Zdarza się, że jako wychowanek Gang Starr Foundation narzekam na współczesne trendy w rapie, ale nigdy nie robię tego z założenia, że tak trzeba i basta. Gdybym musiał kategoryzować, wolałbym dzielić muzykę na dobrą lub słabą czy oryginalną lub wtórną. Od niedawna jednak pasjonuję się poszukiwaniem nagrań, które stanowią idealny pomost pomiędzy zamierzchłymi czasami a teraźniejszością. Dzięki temu kryterium natrafiłem na całkiem sympatyczną rapową gromadkę z Belgii, o której zresztą próżno szukać czegoś w polskich internetach.

Świetny rap rodem z Belgii? Ty tak na serio? Dotychczas można było pomyśleć, że w Belgii świetne to mają tylko frytki lub szkolenie piłkarskiej młodzieży. Ten Typ Mes dorzuciłby jeszcze „diamenty z Antwerpii” i… miałby rację! Jak inaczej moglibyśmy opisać rap w wykonaniu twórców, którzy pochodzą właśnie stamtąd? Podróż po belgijskim rapie najlepiej jest zacząć od numeru „Blessed”. Za jego sprawą poznajemy bardzo interesujący duet — Dvtch Norris i Yann Gaudeuille stojący za tym świetnym nagraniem. Refleksyjne i urzekające do tego stopnia, że po kilku przesłuchaniach ma się ochotę słuchać przez cały dzień wyłącznie tego. DILIP zadbał o to, aby przy użyciu współczesnego podziału rytmicznego połączonego z wyszukanym samplem, zadowolić nawet najbardziej skrajnych konserwatystów. Gaudeuille wzbogacił nagranie charakterystycznymi partiami wokalnymi, w których czuć ducha muzyki gospel. Przy nim chciałbym się na chwilę zatrzymać, bo przypadek to nieczęsty.

Yann jest genialnym wokalistą, ale nie zrobi kariery na miarę swojego talentu, bo nie pochodzi z USA czy z Wielkiej Brytanii. Albo z jakiegoś innego powodu. Przeszukiwanie serwisów streamingowych w celu poznania jego twórczości nie przynosi żadnych rezultatów. W sieci możemy znaleźć jedynie cover Standing in the Rain w jego (i Dvtch Norrisa, a jakże!) wykonaniu, oryginalnie stworzonego przez Action Bronsona i Danego Auerbacha. Jego nieprzeciętny talent daje o sobie znać także podczas tego wykonu, szczególnie w trakcie drugiego refrenu. Mam tylko nadzieję, że Gaudeuille aktualnie nie jeździ na ryby, a zarywa noce w studiu, pracując nad albumem.

Dvtch Norris jest bardziej rozpoznawalną postacią na scenie niż jego kolega. W pojedynku na bogatsze CV również bierze górę. Członek niezależnej wytwórni Beatville, nominowany do Redbull Elektropedia Award w kategorii „najlepszy MC”, regularnie supportujący wielkie nazwiska takie jak Chance the Rapper czy J. Cole. Przesłuchanie I’m Sad, I Wanna Make It było więc kwestią czasu. Sześć idealnie wyważonych numerów zabrało mnie na wycieczkę po różnych muzycznych rejonach. Począwszy od przesterowanych gitar, a skończywszy na klasycznych westcoastowych piszczałkach, ani przez moment nie miałem wrażenia, że gdzieś już to słyszałem. Najmocniej zaintrygował mnie właściwie ostatni postój tej wycieczki. Numer, w którym wystąpiła pewna charyzmatyczna pani, która skądinąd często koncertuje z gospodarzem. A powiedzieć, że go przyćmiła, to nie powiedzieć nic (choć nie był to występ na miarę Buna B u Hovy, skoro już o przyćmiewaniu mowa).

Coely. Co z tego, że występowała na przykład na takim Glastonbury czy na Splash! Festival i rozgrzewała publikę przed koncertami Kanyego Westa czy Kendricka Lamara, skoro te wieści (a i sama artystka) nigdy do Polski nie dotarły? Co z tego, że w młodym wieku śpiewała w chórze, a przygodę z rapem zaczęła w wieku 14 lat, coverując utwory Nicki Minaj, jeśli w Polsce i tak nikt nie słyszał jej genialnego albumu Different Waters? Najwyższa pora to zmienić, naprawdę. Przed Państwem młoda dama, która, jak dla mnie, ma więcej luzu za mikrofonem niż sama Lauryn Hill, a i zaśpiewać pierwszorzędnie potrafi. Na swoim jedynym jak dotąd krążku wie, jak pokazać pazur i wie, jak uwodzić. Charyzma, o której już wspominałem, przeplata się ze szczeniacką zadziornością w każdym z wypowiadanych słów. Album jest bardzo różnorodny i mógłbym tutaj silić się na skomplikowane metafory czy porównania warstwy muzycznej do wczesnego Kanyego Westa, ale nie tędy droga. Different Waters po prostu trzeba sprawdzić samemu. Na zachętę mogę jedynie dodać, że cała trójka bohaterów pojawia się na płycie kilkukrotnie, a Coely i Yann Gaudeuille zadbali o taką introdukcję, jakiej nie odnotowano chyba od czasów Be Commona.

Konia z rzędem temu, kto lepiej zna belgijski rap niż Druh Sławek amerykański. Znaleźliśmy się natomiast w doskonałym momencie, aby dowiedzieć się o tamtejszej scenie chociaż trochę więcej. Dokonania powyższych twórców powinny stanowić idealny zaczątek ku temu. Często słucham rapowych płyt, które są — jak ja to nazywam — mało rapowe. Owszem, ich główną osią nadal pozostają raperzy, ale przez gościnny udział wielu wokalistów czy rozbudowane aranżacje są przesiąknięte bardziej organiczną muzyką. Dvtch Norris, Yann Gaudeuille czy Coely wpasowują się w tę konwencję ze swoją twórczością idealnie. Często ze sobą współpracują, koncertują. Czuć, że się przyjaźnią. Czy właśnie nie za tego typu kooperacje cenimy rap z przełomu wieków, do którego często wracamy z sentymentem? Czy nie za to właśnie pokochaliśmy Soulquarians? Jeśli cała belgijska scena utrzymuje taki poziom jak ta trójka, trzeba uwierzyć, że grube są tam nie tylko frytki!

Komentarze

komentarzy