Meek, Oh Why? opowiedział nam o tym, jak przetrwał kryzys twórczy, co fascynuje go u Żabsona i co ma wspólnego hip hop i folklor Wyżyny Kieleckiej
Meek, Oh Why? to indywiduum na rodzimej scenie rapowej. Rapowy poeta doctus, u którego znacznie częściej znajdziemy odwołania do Bułhakowa niż do ulicznych klasyków, pomimo okrzykiwania duchowym spadkobiercą studenckiego, inteligenckiego rapu spod znaku Łony i Fisza, pokazuje od kilku lat, że idzie własną ścieżką rozwoju. Idąc drogą swojego poetyckiego hip hopu, sięgał do tej pory zarówno po estetykę polskiej duchologicznej nostalgii w Miło było poznać, jak i odświeżył nieco skostniałą formułę concept albumu na zachwycającej, biblijno-literackiej Płycie rodzaju. Jego trzeci długograj, zatytułowany Zachód, uderza jednak przede wszystkim w brzmienia syntetyczne, eksplorując także oblicza muzyczne Mikołaja, o których do tej pory nie mieliśmy pojęcia. Przy okazji jego koncertu w Krakowie udało nam się złapać go na chwilę i zapytać o kulisy tego nowego kierunku artystycznego.
Swoją premierę miał niedawno twój trzeci długogrający album, czyli Zachód. Płyta znacznie różni się od poprzednich dokonań i jedną z pierwszych rzeczy, która się tak wyraźnie odznacza, jest to, że na tym albumie znajduje się bardzo dużo autorefleksji względem środowiska rapowego, przyjętego u nas zwyczajowo jako „rapgra”. Pojawia się cały numer „Gentleman”, który mocno akcentuje tę inność; padają też wersy, że nie imponują ci goście typu Lil Wayne. Skąd potrzeba autorefleksji w tym temacie?
Przy poprzedniej płycie, czyli Płycie rodzaju, bardzo starałem się trzymać konwencji tworzenia słowem, stwarzania światów i kreowania innej rzeczywistości niż prawdziwa. Niestety później, po zderzeniu z rzeczywistością, okazało się, że mój język jest niekomunikatywny z szerokim odbiorcą i nastąpiła konsternacja. Stwierdziłem, że spróbuję zaobserwować jakiś trend — spróbuję sobie popłynąć z nurtem głównym i zobaczyć się w innej odsłonie, nie przejmując się jaki będzie tego odbiór. Eksperymentowałem tak z trzy miesiące, latając na autotunie w trapowej stylistyce, szukając zupełnie nowych stylistyk i słuchając siebie w formie, w jakiej bym w ogóle nie spodziewał się usłyszeć. Chęć robienia muzy bardzo wyblakła mi w momencie, kiedy zatraciła mi się nadzieja na to że w numerze nagle stanie się coś takiego, czego nie słyszałem jeszcze nigdy wcześniej. Te eksperymenty pozwoliły mi jednak na wolność, a zmiana perspektywy – na robienie takiej muzyki, jaką chcę. To są też tylko takie skojarzenia, mówiąc „Lil Wayne” nie mam na myśli jego konkretnie, chodzi tu bardziej o takie osoby, które próbują się przebić gdzieś szerzej nie samą muzycznością, tylko na przykład ekscentryzmem.
Bardzo ciekawie się ten kontekst poszukiwań prezentuje w kontekście tego, co powiedziałeś w jednym z wywiadów a propos Płyty rodzaju, czyli że, parafrazując, przy takim binarnym podziale na newschool i oldschool w Polsce dużo łatwiej jest zrobić coś oryginalnego, niepowtarzalnego. Czy uważasz, że twórcy tacy jak ty przesuwają granice hip hopu?
Głupio mówić mi w takim wypadku o sobie, bo to chyba też nie za dobrze by o mnie świadczyło, ale odnosząc się do hip hopu tak generalnie, to czuję, że te granice są bardzo przesuwane. Patrząc nawet na ostatnie kilka lat, to można w nim znaleźć całe spektrum. Wydaje mi się, że wiele osób, które przebija się w hip hopie, ma bardzo ciekawą charyzmę i to jest coś niepodrabialnego, taką silną osobowością jest chociażby Żabson. Sam czuję się trochę jak obserwator, bo wielu nie dorównuję w energii czy melodyjności, ale za to przez swoje wykształcenie patrzę bardziej ze strony harmonicznej czy melodyjnej. Taki kontekst świadomościowy, że nie czuję się w tej formule zamknięty i mógłbym sobie stworzyć teraz na przykład kwartet smyczkowy, to wynik rozwoju i drogi, którą przeszedłem. Ale mogę też oczywiście sobie ponawijać, na to też się znajdzie miejsce. Fajnie, że panuje taki egalitarny ustrój i tak naprawdę dla każdego coś się znajdzie.
Wspomniałeś teraz o swojej edukacji muzycznej i to jest kontekst, który niemal zawsze jest przywoływany w wywiadach z tobą. Jesteś absolwentem Akademii Muzycznej w Krakowie. I rzeczywiście, słychać to bardzo mocno w twoim sposobie produkowania i komponowania, natomiast twoje horyzonty się nie kończą nawet tutaj, bo zaangażowałeś się ostatnio w projekt folkowy, współpracując z zespołem Kędziory, przy utworze „Tęgie chłopy”. Czy mógłbyś o tym opowiedzieć trochę więcej?
Z Kędziorami poznałem się dlatego, że mój znajomy, Szczepan Pospieszalski, był trębaczem tego składu i na trasy zabierali czasem także mnie, jako takiego sidemana. Samo zainteresowanie folklorem tego terenu, to jest Wyżyny Kieleckiej, wzięło się u mnie stąd, że folklor podhalański obecnie pomieszał się z bardzo wieloma gatunkami, a tutaj widać taką misję etnograficzną szukania innych terenów, które mają swoje folklory. Kielecki jest bardzo mi bliski, jest tak radośnie harmoniczny, kolorowy, z wyraźnymi dominantami, taki po prostu lubię. Jak tak sobie pograliśmy razem, to wyszło gdzieś od słowa do słowa, że robię w hip hopie. To ich bardzo zainteresowało i odkryliśmy we wspólnych rozmowach, że wiele rzeczy jest tu bardzo bliskie, w szczególności na przykład w kontekście freestyle’u i przyśpiewek weselnych. Nad tym się na chwilę zamyśliliśmy, bo rzeczywiście na takich tradycyjnych weselach kapela po prostu grała i rodzina improwizowała przyśpiewki, na zasadzie freestyle’owych odpowiedzi. No i stwierdziliśmy, że na takiej zasadzie spróbujemy podjąć próbę takiego czegoś, co określiliśmy jako hip chłop (śmiech). Mieliśmy też kiedyś w Warszawie spotkanie przyśpiewkowe, gdzie takie starsze babeczki śpiewały, a ja im rapowałem w odpowiedzi, więc to też pokazuje jak blisko te światy jednak są.
Stworzyć małe, własne „O północy w Paryżu”
To jest fascynująca perspektywa i temat totalnie do eksplorowania! Chciałbym natomiast jeszcze wrócić do Zachodu, a w szczególności do wspomnianego już przeze mnie kawałka „Gentleman”, tym razem w nieco innym kontekście. Fascynujące jest to, że tak naprawdę mogliśmy go usłyszeć już 3 lata temu na płycie Miło było poznać na skicie do numeru „Radio bus”. Wiedziałeś już wtedy, że projektujesz się w przyszłość?
Miło było poznać było płytą z motywem podróżowania w czasie i takie poszukiwanie tekstów zawieszonych między czasem. Te piosenki poniekąd też miały mieć taki wydźwięk, że byłem już w przyszłości i słyszałem swoje własne rzeczy. Chciałem pokazać taką swoją hitową, piosenkową stronę, tylko nie tak oczywiście i bezpośrednio; zrobić to w formule, że muzyka leci w radio, w busie, którym jadę. To jeszcze nie był czas na taką odsłonę — dużo bardziej potrzebowałem wtedy prywaty i smutnych rzeczy. Teraz, kiedy w wyniku poszukiwań wyklarowała się ta nowa płyta, ukazała się w takiej wysterylizowanej formie gdzie było więcej refrenów i chciałem tym podkreślić, że jest jednak dużo bardziej radiowa. I rzeczywiście, kilka singli grają teraz w rozgłośniach, co tym bardziej podkreśla motyw, że naprawdę w tej przyszłości byłem i naprawdę grają nasz numer w radio.
Czy to ma być taki gest jakiegoś stworzenia Meekohwhy’owego uniwersum?
Tak, jak najbardziej, jest też tutaj kilka odniesień do poprzedniej płyty, jak i nawet do pierwszej epki. W „Billy Bounce” pojawia się chociażby Daisy.
No właśnie miałem pytać zaraz o Daisy, bo ona najwyraźniej pokazuje tę taką literacką spójność twoich opowieści.
Mnie to cieszy, bo to jest świat stworzony właśnie na zasadzie opowieści. Ja wiem, że większość patrzy bardzo powierzchownie na to, żeby numer się po prostu wstrzelił. I wiadomo, też dobrze jak są te piosenki, ale mnie jara właśnie ten literacki sposób tworzenia – to, że postacie wracają, starzeją się, ścierają się się ze sobą. Tutaj powraca Daisy, ale jest pokazana z zupełnie innej perspektywy. Wydaje mi się, że Daisy dojrzewa razem ze mną, a też przez to, że to już poniekąd było, dużo łatwiej mi się tam teraz porusza.
Okej, a czy w takim razie usłyszymy w końcu „Pamelę”?
(Śmiech) Myślę, że na to jednak potrzeba jeszcze trochę lat. Są wyróżnione różne stopnie „hitowości” i to jeszcze nie jest ten moment. Myślę, że mógłby kiedyś przyjść na nią czas, ale to byłaby już chwila zupełnego dystansu.
Wróćmy jeszcze do Daisy, bo przy niej wspomniałeś o swojej debiutanckiej epce, czyli Księżniczce i bucu. Sam darzę te kilka tracków ogromną sympatią i nostalgią, bo pamiętam, że w momencie kiedy się pojawiła, takie granie było czymś niesamowicie świeżym i zarówno ja, jak i moi znajomi siedzący w kulturze hiphopowej, odczuliśmy to jako niesamowity powiew świeżego powietrza. Teraz masz na koncie bardzo ambicjonalny, narracyjny koncept album z Płytą rodzaju, kilka równie kreatywnych, artystycznie dużo bardziej ambitnych krążków. Jak zatem po tych kilku latach zapatrujesz się na swój debiut?
Nabrałem trochę dystansu i wielu z tych numerów nie traktuję tak bardzo dosłownie. Mam zawsze duże opory, żeby np. grać je na żywo. Nie trzymam się tej płyty tak kurczowo, a żeby mieć też swobodę wypowiedzi, to zawsze mówię, że już się z tym nie utożsamiam, ale nosi ona w sobie Mikołaja 2015. Na pewno nie nagrałbym jej drugi raz tak samo, ale bardzo się cieszę, że w 2015 brzmiało to tak, a nie inaczej. Niektóre numery sobie nawet czasem puszczam. Jak tak wracam do tych 4 tracków, to mam takie chwile, jak np. refren w „Zdolny Homo Sapiens”, który bardzo mi się podoba, z kolei w „Po czwartku przychodzi piątek” bardzo podoba mi się bit. Instrumentalnie jestem dumny z wielu rzeczy, ale mam wrażenie, że lirycznie dużo bardziej się wysterylizowałem; oczyściłem z tego, co mi się nie podobało.
To wróćmy zatem do czasów dzisiejszych. Chciałbym spytać o teledysk do kawałka tytułowego, który uderza bardzo postmodernistyczną, artystyczną estetyką. Ujęcia są czarno-białe, miałem nawet momentami wrażenie, że jest w nim coś Bergmanowskiego. Tym, co jednak najmocniej bije z wideoklipu, są momenty kalejdoskopowego wrzucania kliszy przepełnionych inspiracjami. U ciebie te inspiracje wybrzmiewają także w tekstach, bo chociażby na „Billy Bounce” pojawia się całe spektrum osobowości, od Johna Cage’a po Jamesa Blake’a. Dlatego chciałbym zapytać, czy takie myślenie inspiracjami przekłada się też na twoje patrzenie na muzykę?
Nie mam tak, że słucham jakiejś płyty i zatrzymuję się na przykład na trzecim utworze i stwierdzam, że chciałbym zrobić coś takiego samego. Nie mam też, przyznam szczerze, jakiejś szczegółowej wiedzy; nie przestudiowałem tak dokładnie dyskografii wielu z tych artystów, ale mam wrażenie, że tak na podstawie 2-3 utworów jestem w stanie wyciągnąć jakiś wniosek i w oparciu o niego zbudować coś dalej. To najbardziej mnie ciekawi: co artystę popycha do tworzenia tak, a nie inaczej? Ta ilość odniesień wynika też trochę z zawodu Płytą rodzaju. Pomysł wydawał mi się bardzo przełomowy –pójść w to i stworzyć utopijną rzeczywistość, ale kompletnie przerósł mnie przy robieniu. Nie byłem w stanie do końca opisać wszystkiego tak, jak chciałem na początku i chwilami zwyczajnie się wymęczyłem. Było bardzo dużo niespójności, odrzucałem kolejne rozwiązania… Ten kryzys sprawił, że stwierdziłem, że tutaj nie chcę się znów tak zafiksować, że pozwolę sobie na większą swobodę i zamiast kreowania takiej własnej rzeczywistości, po prostu sięgnę po rzeczy, które wszyscy znają.Poruszać się wśród znajomych postaci i stworzyć takie małe własne „O północy w Paryżu”.
Teledyski zawieszone w czasie
Skoro sam już wywołałeś film, to dla zejścia z tonu, moje ulubione pytanie o polecanki filmowe. Na samym albumie pojawia się wers o scrollowaniu Filmwebu, więc jestem ciekaw, co ostatnio przez tego Filmweba przeleciało?
(Śmiech) Kurczę, nic takiego mocnego ostatnio nie widziałem. Mam wrażenie, że te najważniejsze filmy, które zostawiły we mnie największe ślady, to klasyki widziane już dawno temu. Bardzo mocno na moją wrażliwość wpłynął film „Co się wydarzyło w Madison County” z Clintem Eastwoodem, który ma w sobie tak niewymownie piękne opisanie miłości, ale widziane przez pryzmat zdrady w taki sposób, że gdzieś tak podskórnie kibicujesz temu zdradzanemu uczuciu. On na pewno miał na mnie bardzo duży wpływ pod względem języka, którym piszę o romansie. Poza tym to raczej takie klasyki typu „Skazani na Shawshank”, które każdy już widział, każdy musi je kiedyś przeżyć. Przyznam szczerze, że nie jestem znawcą i zgłębiaczem jeżeli chodzi o filmy. O tym Filmwebie bardziej myślałem jako o specyficznym procesie, kiedy np. siedzimy z dziewczyną i chcemy coś obejrzeć. Odpalamy go, ale to jest właśnie takie samo scrollowanie, które prowadzi właściwie do niczego. Jest w tym coś tak przyjemnego, że właściwie ten proces klikania po tytułach staje się czynnością samą w sobie i ostatecznie często nawet nic w końcu nie oglądamy.
Przyznam szczerze, że o filmy chciałem zapytać też dlatego, ze wspomniany przeze mnie teledysk do „Zachodu” jest bardzo filmowy. To była twoja koncepcja?
Bardzo fajnie zacieśniła mi się teraz współpraca z Bartkiem Okrój, który jest też producentem wykonawczym i dba o wszystkie rzeczy związane z płytą. On mocno siedzi właśnie w kwestiach wizualnych i dba o estetykę, przez co też wie do kogo się odezwać, żeby odpowiednio trafić. W trakcie tworzenia byliśmy właściwie cały czas na łączach. Mówiłem, że nie chcę już słyszeć słowa o tekstach czy muzyce, że potrzebuję na to czasu do dopracowania, zostawiłem mu zatem wolną rękę w kwestii teledysków i czekałem na jakieś koncepcje. Teledysk wyreżyserowała Olga Czyżykiewicz. Pomysł wyjściowy to były właśnie jakieś artystyczne lata 50., kontynuowanie tej koncepcji zatrzymania, zawieszenia w czasie. Wiedziałem, że wystąpienie w takim teledysku wymaga specyficznej prawdziwości, ale też powagi. Zazwyczaj, kiedy nagrywałem wcześniej, pojawiał się gdzieś też taki stresowy uśmiech, natomiast tutaj bardziej się przełamałem i czuję, że w tym teledysku jest uchwycona moja osobowość, bo na twarzy pojawia się u mnie zarówno powaga, jak i ja widzę tam lekką frustrację, bo to wynik tego, o czym myślałem tamtego wieczoru. Oprócz zmęczenia doceniam jednak przede wszystkim profesjonalizm i chemię przy tworzeniu. Właściwie od razu zostałem złapany w kadr i nie miałem wątpliwości co do słuszności ich wizji. Nawet zdjąłem koszulkę, dałem się niestety namówić (śmiech). Ale podoba mi się bardzo takie podejście, żeby nie tyranizować, nie narzucać swojego widzenia. Inspirować współpracujących, żeby te kadry były zarówno autorskie, ale też były opracowaniem moich myśli. Bo też, oczywiście, mam swoje pomysły na teledyski, ale wolę się na razie uczyć i patrzeć co mogę wyciągnąć i nauczyć się od otaczających mnie ludzi. Dlatego też najbardziej właśnie w fazie wyboru współpracowników staram się być ostrożny, natomiast jeżeli już mi się kogoś wizja podoba, to nie narzucam się.
Nie aspiruję do statusu lidera trapowej sceny
Dalej mimo wszystko siedzi mi gdzieś z tyłu głowy zaskoczenie i absolutna fascynacja trapowym Meek, Oh Why’em, niesamowicie chciałbym to usłyszeć! Naszła mnie natomiast refleksja, że syntezą tych autotune’owych tyrad wydaje się być kawałek „2.0”, czyli taka najbardziej syntetyczna, futurystyczna wersja ciebie, jaką mogliśmy usłyszeć.
Tych najbardziej zaskakujących jednak nie udostępniłem, może kiedyś, jak będzie okazja… (śmiech) To były rzeczy naprawdę mocno przegięte w konwencji trapowej. To było bardzo ciekawe doświadczenie w kwestii poznawczej, natomiast nie wydaje mi się, żebym miał szanse aspirować do statusu lidera tej sceny. To wydaje się tak analitycznie proste do znalezienia, ale trzeba się w to wtoczyć naprawdę całym sobą, żeby brzmiało to przekonująco. Nie wystarczy gdzieś tam wrzucić „Floyd Mayweather” na YouTubie. Zauważyłem bardzo dużo niuansów i chyba jeszcze bardziej doceniłem trapowych artystów. Sam mocno przerysowałem tę konwencję „2.0”. Pojawia się tam nawiązanie do Płyty rodzaju, bo chciałem, żeby słuchacze, którzy uwierzyli w tę jej taką czystą intencję, zderzyli się dla odmiany z czymś zupełnie nieprzewidzianym. Ten pitch correction tak kompletnie miażdży tam mój głos, co miało być też pokazaniem jednak tego zawodu. Czystość Płyty rodzaju zderza się z pustym, plastikowym brzmieniem symbolizującym przemijanie tego nieboskłonu.
W „2.0” pojawia się także wątek krakowski i to jest ostatnia rzecz, o którą chciałbym zahaczyć, bo wydaje mi się, że w kulturze hiphopowej wątek urbanistyczny i jakiegoś ducha miasta jest bardzo wyraźny, czy wręcz definiujący. Najbardziej oczywistym przykładem jest Taco Hemingway i jego love/hate relationship z romantyzowaną WWA, ale też poznański trueschool czy trójmiejska stylówka. Wszystkie te estetyki związane są z konkretnym miejscem w Polsce. Kraków natomiast wydaje się dosyć mocno niewyeksplorowany i nadal czuć tu dużo bardziej ducha Świetlickiego, niż ulicznych poetów. Teraz zresztą siedzimy przecież w kultowej dla wielu bywalców krakowskiej Alchemii. Jak ci się wydaje, czy duch tego miasta koresponduje z hip hopem?
Taco trochę otworzył puszkę pandory — pokazał, że o mieście można pisać z różnych perspektyw, ciekawie i wielowymiarowo, ukazuje też uniwersalność wielu doświadczeń. A sam Kraków u mnie pojawia się bardzo często, natomiast bardzo wiele się zmieniło u mnie w ostatnim czasie, między innymi przeprowadziłem się do Warszawy i poznałem tam miłość mojego życia. Kraków bardzo kocham, ale przez moją przeszłość zawsze jak tu jestem, wiele miejsc kojarzy mi się z bardzo złym okresem artystycznym, gdzie trwałem w smutku i zawieszeniu. Ostatnio jestem bardzo szczęśliwy, lepiej sobie poukładałem wiele kwestii, mam czas zarówno na muzykę, jak i na życie, wyprowadzka też pozwoliła mi na nowo się uporządkować. To miasto jest piękne i wielu ludzi na pewno ułożyło sobie tu wspaniałe życie, mi w Krakowie natomiast nie wyszło i to na razie koniec naszej wspólnej przygody.
Okej, żeby nie kończyć negatywnym tonem, pozostańmy może przy tym, że jest dobrze. I dobrze, że jest dobrze, trzymam kciuki, by było tak dalej. Dzięki śliczne za rozmowę.
Dziękuję!
Komentarze