Baby Meelo
The Greatest Misses (2020)
Polish Juke
Baby Meelo to jeden z artystów związanych z wytwórnią Polish Juke, która podjęła się karkołomnego zadania przepisania na polski język estetyczny dziedzictwa brzmień chicagowskiego ghetta. Producent zatytułował swój czwarty już w dorobku krążek The Greatest Misses, co jest gestem wyjątkowo przewrotnym, gdy przejrzymy zawartość samego wydawnictwa.
Samo określenie „polski juke” może już ewokować pewne, skądinąd słuszne, wątpliwości. Przeniesienie na polskie realia gatunku tak mocno osadzonego w swoim własnym, hermetycznym ekosystemie może prowokować próby wytworzenia plastikowego, płytkiego symulakrum amerykańskiego środowiska. To polskie shanzai, będące jedną z największych bolączek twórców aspirujących do westernizacji realiów smutnego blokowiska, wynosząc je do miana złotego ghetta, kończy się bardzo często skanseniarską taniością. Baby Meelo działa jednak w tym wypadku niemal subwersywnie, bo z ową kulą u nogi, jaką może stanowić szeroko rozumiana „polskość”, wydaje się raczej obnosić aniżeli próbować ją ukryć. Narzędzia rodem z footworkowego wachlarza środków nierzadko biorą na warsztat plamy chłodnej, industrialnej elektroniki, najdoskonalej eksploatowane w „Somewhere Between Time and Space” z gościnnym udziałem Beniovskiej czy też w niezwykle subtelnym tytularnie „The Very Polish Shootouts” z DJ Emoji Face i Naphtą, nawiązującym brzmieniowo do parafialnego pieśniarstwa. Momenty te zahaczają o potransformacyjny kompleks naszego kraju, brutalistyczny ascetyzm oraz mesjanistyczną, rzymskokatolicką szarość w odcieniach biało-czerwonych, stanowiącą już niemal nieodłączny element polskiego mainstreamu estetycznego.
Takie rozegranie kwestii tożsamościowych powoduje znaczące zmiany w muzycznej materii krążka. Ghetto house zostaje wymieszany w eklektycznym brikolażu z masą tropów odciśniętych na polskiej muzyce elektronicznej. Otwierające „Witom” przywołuje na myśl Synowskie szumliwe boom-bapy 88 na syntetycznych basach, „Back in ’92 Again” to kawał chrzęszczącego, postindustrialnego glitchu finalnie erodującego w dronowe linie synthów, zaś w całości materiału nierzadko można wychwycić wyraźne nawiązania do motoryki wyspiarskiego soundsystemowego grania spod znaku UK Bass czy nadpobudliwej, chaotycznej formuły wonky orędowanej obecnie najwyraźniej przez Flying Lotusa z Brainfeederową familią. Znalazło się nawet miejsce do klasycznego, eastcoastowego beatmakerstwa zajeżdżającego wutańszczyzną w „B.O.D.I.E.” z Suwalem, które ostatecznie przeradza się w footworkową formułę. Mnogość tych nawiązań rozrywających na wszystkie możliwe strony ciało tego albumu mogłaby sugerować, że sama łatka „juke” staje się tutaj egzotycznym wabikiem i jest to jedynie jakiś dodatek do nienormatywnej elektroniki rozsiewanej tu co krok. Baby Meelo zachowuje jednak na tyle dużo zuchwalstwa (rozumianego w najbardziej pozytywny sposób), że rzeczywiście podejmuje karkołomne próby przepisania tego języka na warunki polskich podwórek.
Ghettotech spod znaku DJ-a Rashada przejawia się tu przede wszystkim w języku, jakim opowiedziane są historie na albumie. Rimshotowe kaskady, wokale spod znaku chopped and screwed i grubaśne subbasy to dalej trzon bardzo wielu kompozycji, który poprzetykany zostaje rozpracowanym na części pierwsze jazzem. Najbardziej klubową, intensywną formę przyjmuje to na motorycznym, energetycznym „Vices Part II”, w którym korzennie chicagowska formuła poprzetykana jest frazami fortepianu w stylistyce stride, aby ostatecznie poprowadzić nas wprost do jednoznacznie wixotechniarskiego „Don’t Turn Away”, które wciąga nas bezkompromisowo w sam środek korzennego, nielegalnego, surowego bajlando. Przyozdobione zostają te formuły oczywiście mnogimi nawiązaniami, z czego moim bodaj ulubionym pozostaje zapożyczenie „Freak Me” Silka — tym bardziej, że wpisane zostaje w „Work” nawiązujące bardzo mocno do vogue’owych imprez, wrzucając nas w sam środek ballu rodem z „Paris Is Burning”. Nóżki same układają się w duck walk…
The Greatest Misses to manifest doskonałego wyczucia urbanistycznego folku, zarówno spod znaku polskiej, szarej katoestetyki, jak i żywiołowego, nieprzewidywalnego miejskiego pulsu Chicago. Fuzji horyzontów udaje się dokonać bez potrzeby rozcieńczania amerykańskiej intensywności na rzecz lokalnych warunków, za to bardzo dobrze wprasowane zostają w to elementy polskiej tożsamości. I ostatecznie jest w tych wrocławskich brzmieniach coś z klimatu słonecznego ghetta!
Komentarze