Madlib
Sound Ancestors
Madlib Invazion
O tym jak kreatywnym człowiekiem jest Madlib, wiedzą chyba wszyscy, którzy choć trochę śledzą jego drogę po muzycznym świecie. Do tego dochodzi również niezwykła pracowitość, która przez niektórych wytykana jest również jako wada. Mnóstwo projektów, w jakie artysta jest zaangażowany, stawiało często pod znakiem zapytania poziom „doszlifowania” poszczególnych z nich, bo wiadomo przecież, że doba Otisa Jacksona Jr. ma również 24 godziny. Ten chaos z pewnością potrzebował osoby, która może go okiełznać i wskazać odpowiedni kierunek w gęstym od dymu studyjnym pomieszczeniu. Za czasów współpracy ze Stones Throw kimś takim byli na pewno Egon oraz Peanut Butter Wolf, a przy nowym albumie z pomocą przyszedł inny wieloletni przyjaciel, czyli Four Tet.
Kolaboracja ta odbyła się na zasadzie dostarczenia przez Madliba całej tony muzyki, którą udało mu się wygrzebać z tysięcy płyt winylowych, jakie przewijają się tygodniowo przez jego ręce. Zdobyte w ten sposób sample, perkusyjne breaki czy przerobione już pętle trafiały do Kierana, który ułożył to w logiczną całość, zaaranżował oraz zmiksował. Z pewnością pomógł w tym niesamowity zmysł, jakim dysponuje brytyjski producent, a który objawia się na jego solowych projektach z muzyką elektroniczną. Tam, z dosyć ascetycznych dźwięków, tworzy znakomite utwory, które wywołują mnóstwo emocji. Tym razem, dzięki współpracy na opisanych wyżej warunkach, z pewnością miał jeszcze większe pole do popisu.
Kalifornijczyk dostarczył mu bowiem tak rozległy katalog brzmień, że efekt finalny stanowi swoistą podróż po całej jego dotychczasowej twórczości. Mamy tu hip-hopowe beaty, jazzowe wariacje, chwytający za serce soul, wycieczki w różne rejony świata (ze szczyptą Jamajki oraz ukochaną przez muzyka Ameryką Łacińską na czele), elementy rocka czy też eksperymentalną elektronikę. Pomimo tego, że utwory nie są długie, dzięki fuzji tych muzycznych osobowości, udało się uniknąć wrażenia obcowania z kolejnym beat tapem. Każdy pojedynczy dźwięk wydaje się być dokładnie przemyślany i jest dokładnie tam, gdzie być powinien, a wiele ukrytych realizatorsko smaczków, z pewnością dane nam będzie odkrywać przy kolejnych odsłuchach, których czeka Was z tym albumem wiele.
Madlib przyzwyczaił nas do wydawania rocznie wielu projektów i chociaż części z tych, przy których pracował być może jeszcze długo lub wcale nie usłyszymy (Black Star, Maclib, drugie Madvilliany czy ujawniony niedawno album nagrany wraz z Thundercatem), a innymi zaskoczy nas zapewne w przeciągu kolejnych dwunastu miesięcy, to właśnie Sound Ancestors ma szansę wejść do kanonu jego wydawnictw, a być może również uzyskać status zbliżony do tego, jaki w dyskografii J Dilli posiada krążek Donuts. Okiełznana ekspresja i nadmiar pomysłów zamknięte w klarownej (choć znajdą pewnie osoby, które to perfekcyjne dopracowanie w przypadku tego konkretnie producenta potraktują jako mankament krążka), 40-minutowej formie, przynosi bowiem bardzo dużo radości, a duży eklektyzm i przede wszystkim jakość zawartego tu materiału, aż prosi się o niejedną powtórkę po przesłuchaniu tego, co nam dostarczono.
Komentarze