J.I.S. serwuje nam „Skegee” i fenomenalne „Ballads”
J.I.D. to rapowy kocur z Altanty, który swojego czasu oddelegowany został w pola mainstreamowej rap rozgrywki z łatką „następcy Kendricka”. Z taką mocą przychodzi oczywiście też ogromna odpowiedzialność, więc formułka ta, jak nie trudno się domyślić, z jednej strony stanowiła błogosławieństwo niewątpliwego certyfikatu jakości, z drugiej zaś przekleństwo ciasnej szufladki w rozwijaniu własnych skrzydeł. Takimi projektami jak DiCaprio 2 czy kolaboracyjne Spilligon J.I.D. jednak pokazał, że nie tylko sprawnie umie wymanewrować między przypinanymi łatkami, ale i jego styl znacznie wykracza poza wysoki głos, zaangażowane teksty i rytmiczną akrobatykę. Ostatnie single jednak to już całkiem otwarty zamach stanu na panteon rapowego mainstreamu.
Nostalgiczny, osiedlowy soul „Skegee” zawiesza nas gdzieś między natchnionym ulicznictwem Pushy T a Outkastową, cwaniacką stylówką. Inwazyjne flow i przyjemny, ciepły beat rozgrzeją niejedno hip-hopowe serce. Prawdziwy nokaut serwuje jednak dopiero „Ballads”, gdzie gościnnie udziela się Conway the Machine. W trzech minutach ocieramy się zarówno o rozmarzony, nostalgiczny, kołysankowy soul sączący się nostalgią i tęsknotą, jak i o glitchujący się chaos rapowej neo-psychodelii. J.I.D. celuje prosto w serducho hip-hopowych wrażliwców, aby Conway mógł wjechać z biografizującym victory lapem w postaci drugiej zwrotki, która udowadnia tylko, że nawet po zeżarciu całej rapgry zeszłorocznymi wydawnictwami, Griselda nadal jest nienasycona i niesie na sztandarach streetowe orędownictwo.
Już na ten moment można stwierdzić, że nadchodzący krążek J.I.D. to będzie ważny punkt tegorocznego hip-hopowego harmonogramu. Cieszy to, że Atlanta kontynuuje bycie jednym z czarnych koni hip-hopowego środowiska, a concious rap nie kończy się na Kendricku.
Komentarze