Genesis Owusu
Smiling with No Teeth
House Anxiety/Ourness
W naszym redakcyjnym podsumowaniu najlepszych zeszłorocznych singli Maja pisała na temat kawałka „Kerosene!” Yves Tumor, że to taka muzyka sprofilowana pod słuchacza „wychowanego na wszystkim”, który wymyka się wszelakim szufladkom. I rzeczywiście, ścieżka fascynacji i zachłyśnięcia się soulowym bogactwem rzadko kiedy wyznaczona jest hermetyczną niszą, bo i sam gatunek zdaje się owego wewnętrznego puryzmu nie kultywować. Słuchacze i twórcy chętnie flirtują z całym stylistycznym spektrum czarnego dziedzictwa- od nadpobudliwego pulsu jazzu, poprzez tradycje robotniczych spiritualsów aż po hip hop z całym jego bagażem postmodernistycznego niedookreślenia. Prawdziwa zabawa jednak zaczyna się, gdy do gry w soulowy eklektyzm rozciągnięty między tradycją a przekroczeniem wchodzą latorośla ery internetu, transgatunkowcy uzbrojeni po (nomen omen) zęby w bezkresny horyzont inspiracji zagrzebanych w cyfrowej sieci. Na tym panteonie młodych niepokornych w ciągu ostatniego miesiąca coraz jaśniej świeci gwiazda australijskiego wokalisty-kombinatora- Genesisa Owusu, a wszystko za sprawą jego debiutanckiego krążka Smiling with no Teeth.
Przestrzenie internetowe nie zostały przeze mnie przywołane bezpodstawnie. To bowiem, co na Smiling with no Teeth rzuca się w uszy właściwie od pierwszych minut to fenomenalne obeznanie ze współczesnym paradygmatem przenikających się wzajemnie brzmień czarnego dziedzictwa i chaotycznej, nieskrępowanej twórczości soundcloudowych eksperymentatorów. Owusu, mimo osadzonego w soulu języka ekspresji, prędzej postawić można jako epigona JPEGMAFII niż Curtisa Mayfielda. Jeżeli zatem słychać u niego wpływy rocka, to prędzej Idles i synthpunkowe dziedzictwo Death Grips niż progrockowe suity. Jak funk to tylko brainfeedorwski goofball z Thundercatem na czele, zaś jeżeliby szukać koneksji jazzowych to rozpisywać paralele należy raczej w kierunku brytyjskiego afrofuturyzmu na czele z jego orędownikiem Shabaką Hutchingsem, niż ku wielkim standardom. Muzyk żongluje tymi estetykami, czasem obnosząc się z nimi zupełnie bezpruderyjnie, jak choćby w otwierającym krążek „On the Move!”, w którym infleksja wokalna nie mogła bardziej bezpośrednio odwoływać się do duszonego, skandowanego rapu Stefana Burnetta, czy w „Black Dogs!” z motoryką osadzoną mocno w basowym groovie wyrwanym rodem ze współczesnego post-punku. Po pierwszych dźwiękach „Waitin’ on Ya” niemal mechanicznie zwizualizowałem (zfonizowałem?) sobie Quelle Chrisa lub Open Mike’a Eagle’a wjeżdżających na pełnej abstractowej, zaś „Whip Cracker” na spokojnie mógłby się zagubić w trackliście jednego z projektów Young Fathers.
I na papierze brzmi ten cały miszmasz jak odklepywanie dźwiękowych kalek z patentów słyszalnych na krążkach minionej dekady, ot taki destylat współczesnego zeitgeistu z przebieżkami w kierunku (i tak ostatnio reanimowanych) najntisów. Tymczasem, jednym z ostatnich zarzutów, jakie można postawić debiutowi Owusu, jest to, że to krążek wtórny czy pozbawiony cech swoistych. Artysta bowiem tak sprawnie manewruje aranżacjami, rozrywając i dekonstruując stylistyczne formuły już na poziomie prowadzenia narracji, że zamiast statecznego brikolażu dostajemy pulsujący, żywotny kalejdoskop. Dla przykładu- wspomniane „On the Move!” to nie tylko plemienna jazda po dziedzictwie The Money Store, bo z agresywnego, surowego intro dynamicznie przechodzimy w glamowe, flasetowe zaśpiewy w duchu synthfunkowego, queerowego disco. „Waitin’ on Ya” wcale nie okazuje się abstract-rapowym stand upem, a filigranową pościelówą, zaś „Whip Cracker” niemal bezszelestnie przechodzi z minimalistycznego synth punku w outro w duchu francuskiego housu. Oprócz tego dostajemy przewózkowy, synthpopowy kawałek na australijskie szosy w postaci nagranego w duecie z Kirinem J Callianem „Drown”, a zaraz po miękkim R’n’B w utworze tytułowym czeka nas psychodeliczne, paranoidalne „I Don’t See Colours”. Estetycznych tropów jest zatrzęsienie, ale stają się nieoczywiste, bo Owusu jawi się trochę jak kurator tych dźwiękowych klisz. Nie wynajduje on koła na nowo, ale bardzo się postara, żeby te już wymyślone jednocześnie intrygowały i działały na nas jak należy. Nie ma co się dziwić, że w jednym z komentarzy na YouTube ktoś wyraził chęć usłyszenia wokalisty w kolaboracji z Gorillaz. To ten sam rodzaj niepokornego eklektyzmu, ale i podobny błysk w oku i sympatyczna charyzma bijąca z każdej szczeliny krążka.
Największym bowiem plusem młodego muzyka jest właśnie jego osobowość. Tak naprawdę cała elokwencja jego muzycznej wypowiedzi nie działałaby zupełnie, gdyby nie to, że nawet w chwilach napięcia i agresji słychać gdzieś w trzewiach tych numerów ducha tego (nieco zbyt paranoicznie) szczerzącego zęby młodzika z oczami skrzącymi się od zajawki. Najlepszym tego przykładem są kawałki pojawiające się pod koniec krążka, kiedy rozbuchana nadpobudliwość zostaje odstawiona na rzecz bardzo tradycyjnych, soulowych piosenek. „A Songs About Fishing” to sentymentalny, gitarowy jam wkradający się w rejony neo psychodelii czy folku, zaś już „Looking Back” to już zupełnie niezmącony, gatunkowy czyścioch w kategorii soulowej retromanii. W tych utworach nie ma już aż tylu kreatywnych, nieoczywistych rozwiązań, ale Genesis wyciska z tych prostych aranży tyle czystej radości, że są to jedne z najlepszych momentów na krążku (jeżeli nie najlepsze). Artysta bierze się na moment w nawias i, skoro już porzuca dekonstrukcyjne zapędy, cieszy się każdą sekundą performowania tych cudnie ckliwych kompozycji. To jak ten moment, kiedy przy okazji zbliżających się świąt siada się ze znajomymi ze studiów i, choć zawsze przaśność rodzinnej atmosfery odrzucała od różnych rytuałów tego okresu, postanawia się pójść z rolą na całość i spijać radośnie każdą chwilę odgrywania niezręcznych tradycji na swoich własnych zasadach.
A wszystko to w imię, po prostu, szczerego funu. I to chyba ostatecznie najważniejsze, co przynosi nam debiut Genesisa Owusu. Bo poza tą całą eklektyczną, być może nieco zbyt chwilami chaotyczną powłoką, album ten to, przede wszystkim, świetne piosenki. Nie wspomniałem przecież jeszcze nawet np. o „Golden Chains”, a to przecież taki banger, że już teraz możecie wypatrywać go na rankingach podsumowujących ten rok. Cała ta zgrywa, eklektyzm godny nerda z RateYourMusic i szczeniacka bezczelność to tylko tło, prawdziwą siłą napędową Smiling with no Teeth jest przede wszystkim garść hitów, jakich poptymistyczny soul dawno nie słyszał.
Komentarze