Wydarzenia

“Czerpmy z tradycji, ale kreatywnie” – Marek Pędziwiatr dla Soulbowl.pl

Data: 22 czerwca 2021 Autor: Komentarzy:

Marek Pędziwiatr opowiada o najnowszym albumie projektu Błoto, Tajnej Księdze Ulicy, hip-hopowym drygu, improwizacji oraz szumie, który może być jednym z wielu instrumentów.

Emilia Stachowska: Historia Błota jest jednocześnie prozaiczna i nietypowa. Po pierwsze: zespół powstał w samochodzie, kiedy byliście w trasie. Po drugie: debiutancki album nagrywaliście w studio Grzegorza Skawińskiego. Po trzecie: gotowy materiał odsłuchiwaliście na polu golfowym. To wszystko brzmi dość abstrakcyjnie.

Marek Pędziwiatr: [śmiech] Rzeczywiście, tak było. Błoto powstało z przypadku. Wyrosło jak przysłowiowe grzyby po deszczu. Prawdę mówiąc, gdy nagrywaliśmy nasz pierwszy materiał, nie wiedzieliśmy jeszcze jak będziemy się nazywać, jaka ta muzyka będzie. Nie mieliśmy żadnych planów, żadnych zamiarów. Przypominaliśmy raczej znudzone dzieci, które nie mają co robić, a wśród dzieci, które się nudzą, budzi się fantazja. My daliśmy się porwać tej fantazji, po prostu. Dopiero przy pierwszym odsłuchu materiału, właśnie na wspomnianym polu golfowym, ktoś rzucił hasło, że “ta muzyka jest błoto”, “jest tak brudna jak błoto”. I w taki sposób wszystko się zaczęło. 

Później jedynie bawiliśmy się tą konwencją. Błoto jest organiczną substancją — tak samo organiczna jest nasza muzyka. W tym sensie, że grają ją ludzie; jest ona bardzo ludzka. Ta organiczność przejawia się też w konceptach, które tworzymy. Na pierwszy ogień poszły erozje, temat bardzo związany z geologią/ekologią, ale podeszliśmy do niego w sposób humanistyczny, metaforyczny. Wszystkie tytuły na “Erozjach” odnoszą się do różnych gleb narażonych na destrukcyjne działanie człowieka. Ziemie żyzne i jałowe. Metafora polegała tu na tym, że śledząc dokładnie ten wątek, można było odnaleźć sporo odniesień do nas, do ludzi i do naszego niszczycielskiego podejścia do świata.

Tych metafor i analogii jest dużo. Weźmy na przykład taką “Glinę”. czyli… policję, która może nam z jednej strony pomagać, a z drugiej — utrudniać życie, czego przejawy możemy dostrzegać choćby w relacji obywatel-władza. Albo “Bielice” — ziemie, które przez działalność człowieka, przez industrializację naturalnych rejonów, są niezdatne do użytku. To przerażające. Nawet, jeśli chcemy walczyć z ludźmi, którzy są za to odpowiedzialni, nasz sprzeciw nie jest aż tak głośny, nie mamy takiej siły. To wszystko nadal się dzieje.

Co do tytułów — te, którymi opatrzone są utwory z waszej najnowszej płyty też opierają się na grze słów i na skojarzeniach. “Kwasy i zasady” odnieść można m.in. do relacji międzyludzkich. W niektórych recenzjach pojawia się nawet stwierdzenie, że to “uliczny kodeks cnót i wad”, co ma w sobie jakiś hip-hopowy dryg. Co o tym sądzisz?

Tak, to jest Tajna Księga Ulicy. [śmiech] Mam takie podejście, że wszystko, co robię — w muzyce, czy w życiu — ma właśnie ten dryg hip-hopowy. To jest coś, z czego się wywodzę i cokolwiek gram, choć byłoby dalekie od konwencji hip-hopowej, jest namaszczone rapem. Słuchając przeróżnej muzyki, szukam nawiązań do tej sceny. Zresztą hip-hop to nie jest prosty temat — to nie tylko rapowanie, scratchowanie, czy proste bity, ale przede wszystkim “mental”. Przekaz, który kształtuje społeczeństwo, który wpływa na społeczeństwo. Jest tu coś brudnego, coś prawdziwego. Hip-hop zawsze wiązał się dla mnie z jakąś misją, a misję tę prowadzę właściwie od dziecka.

Co do konceptu płyty: widzisz, to jest świetne, że możemy rozmawiać o muzyce, w dodatku eksperymentalnej, poruszając tematy od niej dalekie. To jest dla mnie ważne. Lubię traktować muzykę szeroko. Ona zawsze opowiada jakieś historie, mimo że w przypadku Błota nie ma ona słów. Zależy mi na tym, aby “namaszczać” dźwięki jakąś informacją. Mamy więc “Kwasy i zasady”, na pierwszy rzut ucha kojarzące się z chemią, ale kiedy zerkniemy na tytuły, nie mają one z nią zbyt wiele wspólnego. Spójrzmy jednak na to w sposób humanistyczny i  wówczas te dwa słowa nabierają zupełnie innego znaczenia. “Kwasy” to sytuacje niszczycielskie, które stwarzają zagrożenia, psują więzi międzyludzkie, a “zasady” działają neutralizująco na kwasy. Dosłownie i w przenośni. Reakcja ta działa w dwie strony. Czasem, na przykład, musi być jakiś kwas, aby dojść do porozumienia i zgody.

Wspomniałeś przed chwilą o tym, że prawdziwy hip-hop jest brudny. Możesz powiedzieć o tym coś więcej?

Chodzi przede wszystkim o brzmienie, a także o sposób wyrazu. Jeśli mowa o brzmieniu, ta muzyka od zawsze była niedoskonała. Powstała w biedzie, pierwsze nagrania były niskobudżetowe. To było wyjątkowe. Pierwsi hip-hopowcy rzadko korzystali z instrumentów, mieli tylko samplery i tworzyli kolaże ze starych, zniszczonych dźwięków. Tak narodziła się nowa jakość. Hip-hop w latach 90., w których dorastałem, docierał do nas głównie na kasetach, na nośniku bardzo obskurnym, któremu zawsze towarzyszył szum. Produkcje, bity i rymy z tych kaset brzmiały bardzo charakterystycznie. Były brudne. Kiedy natomiast słucham dzisiejszych produkcji, większość z nich tego nie ma. Nie chcę wyjść na kogoś nostalgicznego, kto neguje to, co jest dzisiaj, bo jest wręcz przeciwnie. Wiem, że nurt tego brudu można kontynuować, że może on ewoluować. Po prostu nie przepadam za dźwiękami idealnymi, zbyt czystymi. Jasne, cenię jakość, ale nie rozumianą jako krystaliczność, a jako charakterność, innowacyjność, wyjątkowość. Jakość ma być wynikiem zajawki, eksperymentu, ryzykownego kroku. Często pojawia się ona w dziełach, w których jest jakaś namiastka improwizacji. Myślę, że każda płyta Błota ma w sobie sporo brudu, bo jest w niej właśnie dużo ryzyka. Czuć w niej dzikość i jakąś dziewiczość – czuć, że powstała ona “tu i teraz”. Kiedy ktoś słucha naszych albumów, jest w pewien sposób świadkiem ich narodzin. 

Muszę też powiedzieć, że lubię w muzyce kontrasty. Na przykład: kiedy jest piękna muzyka, której towarzyszą mocne, niewygodne słowa. Albo kiedy muzyka jest mroczna, a słowa wesołe. To jest szalenie ciekawe. Taką moc miała według mnie twórczość Gil-Scotta Herona. Jest on moim bohaterem, zdecydowanie. Możesz puścić na imprezie jakiś jego numer, bo brzmienie jest porywające i transowe, ale on porusza niesamowicie trudne, bolesne tematy. Wydaje mi się, że takie coś również nazwałbym brudem. Mimo, że Gil-Scott Heron nie tworzył hip-hopu, to właśnie dla mnie jego twórczość jest czystym hip-hopem.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że improwizacji nauczyłeś się od punkowców, a o hip-hopie coraz częściej mówi się, że jest właśnie takim współczesnym punkiem.

Tak, to prawda, chociaż zależy, gdzie szukamy tego hip-hopu. Trudno odnaleźć ten punkowy aspekt, jeśli poruszamy się tylko na powierzchni hip-hopu, bo nie ma tam buntu i dyskomfortu. Żyjemy w ciekawych czasach, bo kapitalizm postępuje coraz bardziej i przejawia się on też w muzyce, dlatego wielu raperów produkuje puste kawałki, nawijając głównie o kasie. Punkowcom i prawdziwym hip-hopowcom natomiast zawsze o coś chodziło. Oni zawsze o coś walczyli, mieli jakąś ideę. Nie sądzę, że to zniknęło, ale trzeba głęboko kopać, żeby do tego dotrzeć. Nie szukałbym tego u hip-hopowców z miliardami wyświetleń. 

Nawiązując już do samej improwizacji — tak, nauczyli mnie jej punkowcy. Ekipa ze Świnoujścia, zespół Ludojad. Ludzie, którzy są o wiele starsi ode mnie i tworzą muzyczną scenę świnoujską od co najmniej trzydziestu lat. Zaczęło się od tego, że ich podsłuchiwałem. Nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale mój reggae’owy zespół odbywał próby po sąsiedzku, więc słyszałem, co się dzieje za drzwiami. Pamiętam, że bardzo chciałem się do nich dostać, bo imponowało mi to, jak niesamowicie cieszyli się oni graniem muzyki, w jak ciekawy sposób umieli ją prowadzić, jak to brzmienie ewoluowało w trakcie spotkania. Miało też ono w sobie sporo siły. Nie wiedziałem wówczas, że to improwizacja, bo w tym wszystkim był porządek, nad wszystkim górowała jakaś kosmiczna wczuta. Później, kiedy już poznałem tych muzyków, zrozumiałem że granie jest wypadkową więzi, wielu rozmów dosłownie o wszystkim. Dzięki nim nauczyłem się, czym jest energia w muzyce. I improwizacja, ale taka, która nie operuje światłem skierowanym na solistę lecz na kolektyw. 

Tyle o tym mówię, bo analogią jest tu Błoto, w którym udało się zachować ten sam format. Długo się znamy, kolegujemy się, lubimy, dzięki czemu doskonale się rozumiemy. To zaś sprawia, że ta energia jest czysta i umożliwia robienie ciekawych rzeczy. W Błocie odrzucamy ego, jesteśmy jednością.

Jarek Szczęsny napisał o waszym albumie, że to “jazzowość jazzu”. Jak to rozumiesz?

Trudna sprawa. [śmiech] To znaczy: zacząć powinniśmy od pytania, czym w ogóle jest jazz. Każdy patrzy na to inaczej. Dla niektórych prawdziwy jazz jest osadzony w duchu lat 50., 60., czy 70., kiedy narodziło się fusion. Znam ludzi, którzy to “fusion” uznają za kwintesencję jazzu, za muzykę ponadczasową. Poniekąd się z tym zgadzam, bo w latach 70. działo się mnóstwo rzeczy i jazz właściwie czerpał z wielu wątków, był muzyką, która powstawała “tu i teraz”. W latach 80. jazz zmienił swoje brzmienie wskutek pojawienia się nowych środków wyrazu, na przykład sprzętu elektronicznego. Później pojawiły się pierwsze próby łączenia jazzu z hip-hopem i… co dalej? 

Zawsze jazz czerpał z muzyki aktualnej, co potwierdzało, że ten gatunek żyje i potrafi oddawać ducha “tych”, a nie “tamtych” czasów. Uważam, że szkoda tracić energię na nostalgię, lepiej skupić się na tym, co dzieje się obecnie. Dlatego też oprócz zafascynowania rapem lat 90, w naszej muzyce mnóstwo jest nawiązań tego, co “dzisiejsze”, np. drill, juke, footwork — zupełnie świeże gatunki, kojarzone z muzyką elektroniczną. Staramy się nie negować nowych gatunków — zależy nam na tym, aby z nich czerpać i dokonywać jakiejś ewolucji, dołączając je do jazzu. Ciągle poszukujemy nowych konfiguracji, nowych połączeń, które pociągną jazz do przodu. Nie chcemy, aby jazz stał w miejscu. Czerpiemy ze współczesnej muzyki, ale nie zapominamy o korzeniach. W końcu każdy z nas przeszedł jakąś drogę, aby stać się jazzmanem. 

Wiesz, kiedy siedzę w domu, studiuję sobie jakieś standardy jazzowe, czy to z lat 40., czy 50., ale nie czuję potrzeby, aby wypuszczać to w świat. Jasne, mogę poszerzać swoją wiedzę, to mnie wzbogaca, ale to, co chcę tworzyć, ma być świeże, nowe i rozwijające. Marzę o tym, aby ta muzyka była ponadczasowa. 

Poszukujesz muzyki, która jest świeża i nowa. Co więc ostatnio zwróciło twoją uwagę? Co według ciebie może być — no właśnie — ponadczasowe?

Trudno mi wymienić konkretne przykłady, ale uważam, że większą szansę na ponadczasowość ma muzyka instrumentalna. To, co odkrywam dziś, a co było niedocenione w przeszłości, jest właśnie instrumentalne. Kiedyś lubiłem pisać piosenki, ale mam wrażenie, że to, co chciałem przekazać w tekstach, było namaszczone moimi doświadczeniami z tamtych czasów, przez co nie mogły być one uniwersalne. Chyba dlatego przerzuciłem się na muzykę instrumentalną. Ma ona większą siłę, bardziej działa na wyobraźnię i za sto lat może być bardziej wartościowa niż utwory opatrzone tekstem. 

Myślę, że mimo wszystko warto obserwować to, co nas otacza i oddawać ducha czasów, czy to pisząc, czy nagrywając. Fajnie, kiedy tworzysz coś, co jedną nogą jest w “dzisiaj”, ale drugą już w innym miejscu. To właśnie jest moim zdaniem “muzyką na czasie”. Świeża muzyka zawsze idzie w parze z czymś, co było wcześniej, zawsze jest ewolucją czegoś, co już było. W każdej chwili może powstać coś, co nigdy wcześniej nie powstało. Może na początku będzie to niezrozumiałe, ale bardzo prawdopodobne, że zostanie docenione po czasie. Nie bójmy się czerpać z tradycji, ale przerabiajmy ją na swój styl. Przepuszczajmy przez nasze doświadczenie. Jeśli muzyka będzie nasza, ludzka, nikt nie będzie potrafił jej podrobić. Życzę każdemu twórcy, aby nikt nie umiał go podrobić. [śmiech]

Powiedziałeś też kiedyś, że “poszukujesz w muzyce infekcji”.

Infekcja jest dla mnie czymś w rodzaju transu. Czymś, co sprawia, że muzyka cię wciąga i sprawia, że stajesz się wręcz na nią chora. To nie musi być dobra muzyka, ale w jakiś sposób musi cię porwać. I to prawda, tego właśnie poszukuję. Zależy mi na tym, aby ta muzyka zainfekowała mnie, bo dopiero wtedy mogę się nią podzielić. Mogę zarażać ludzi jedynie czymś, co na mnie działa.

Mówiłeś o brudzie w kontekście hip-hopu. Czy sposób nagrywania, jaki wybraliście przy “Kwasach i zasadach”, jest z tym jakoś związany? Mamy tu lo-fi, mamy kasetę magnetofonową…

No widzisz, ten brud naprawdę jest wszechobecny. [śmiech] Te kasety magnetofonowe zresztą teraz się odradzają, ludzie znów zaczynają je zbierać. Dla mnie brzmienie z kaset zawsze było niepowtarzalne. Z każdym odsłuchem wypada inaczej. Dźwięk z kaset cudownie płynie. Czasem zwalnia, czasem szumi, ale płynie. Celowo więc wybraliśmy ten nośnik — zwłaszcza, że nigdy wcześniej nie rejestrowaliśmy nagrań na taśmę. Podoba nam się takie obskurne brzmienie. Zagorzali audiofile mogą kręcić nosem, że album zaczyna się od przerażającego szumu, przez który z trudem przebija się gitara basowa, ale można spojrzeć na to inaczej: ten szum jest dla nas dodatkowym instrumentem. Jest on ważny — bez niego ta muzyka nie byłaby taka sama. Coś świetnego, gitara gra z szumem, nic niczego nie zagłusza, to jeden z wielu rodzajów interakcji muzycznych. Jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego i mam nadzieję, że słuchacze też. Lubimy ich zaskakiwać tak, jak lubimy zaskakiwać siebie nawzajem.

W micie założycielskim Błota pojawia się Grzegorz Skawiński, a przy ostatnim albumie wspominany jest Tercet Egzotyczny. Jak to się dzieje, że w tle waszej działalności zawsze jest jakaś postać/nazwa mocno związana z polską muzyką rozrywkową?

Sami nie wiemy, jak to się dzieje. To są dzieła przypadku, takie ciekawostki. Trochę zabawne, ponieważ nagle spotykają się dwa różne, kontrastujące ze sobą światy. No bo co ma wspólnego muzyka Błota z Grzegorzem Skawińskim? Co ma wspólnego Błoto z Tercetem Egzotycznym? To jest tak kontrastowe, że aż żrące. [śmiech] Jeżeli miałbym jednak wskazać jakiś wspólny mianownik tych dziwnych połączeń, odnalazłbym go w tym, że tak, jak Grzegorz Skawiński i Tercet Egzotyczny, tak i my mamy swoje początki w ciekawych czasach. W ich albumach można znaleźć coś, co jest interesujące, co mogę określić tym “duchem czasów”, o którym już wcześniej rozmawialiśmy. Co więcej — kiedyś, dawno temu, samplowałem Tercet Egzotyczny, znajdując w jego twórczości bardzo ciekawe dźwięki. Tak powstawał mój hip-hop. Muzyka tych artystów — pomimo, że tak bardzo przystępna — miała jakiś wpływ na moją osobowość muzyczną.

W ciągu roku wydaliście aż trzy płyty. Co dalej? Macie jakieś plany?

Mamy głód grania. Chcemy pokazać ludziom to, jak gramy nasze materiały. “Erozji” nie zdążyliśmy dobrze ograć, ale nie próżnowaliśmy i tak powstały „Kwiatostan” oraz “Kwasy i zasady”. Poza tym, w szufladach mamy sporo pomysłów, po które na pewno niebawem sięgniemy. Mówiąc krótko: bardzo pragniemy być na scenie. Cieszymy się, że w końcu jest ku temu okazja, bo tworzenie muzyki nie kończy się u nas na nagraniu płyty. Podczas występów też tworzymy muzykę — nie jest to wyłącznie odtwarzanie, bo dajemy się ponieść improwizacji. 

A twoje plany, poza Błotem i EABS? Niedawno pojawiło się Jaubi.

Album Jaubi „Nafs at Peace” to dokument podróży, która zmieniła moje życie. W Pakistanie wszystko z początku wydaje się inne. Kiedy stamtąd wróciłem, stałem się bogatszy o zupełnie nową perspektywę na świat i muzykę. Tam wszystko kręci się wokół religii i duchowości. Sama muzyka w Indiach czy Pakistanie jest czymś świętym i z racji tego, że tamtejsza tradycyjna muzyka sakralna jest oparta głównie na improwizacji w obrębie danego zestawu dźwięków (Raga), można osiągnąć katharsis eksplorując te dźwięki właśnie duchu improwizacji. Od zawsze tak czułem muzykę, ale nie wiedziałem, że jest takie miejsce na Ziemi, w którym jest to naturalną zasadą. Co do innych planów, Marcin Rak i ja tworzymy duet perkusyjno syntezatorowy Zima Stulecia. Znamy się i gramy już bardzo długo, bardzo dobrze dogadujemy się we dwójkę. Chcielibyśmy to przypieczętować wspólną płytą.

Podążając jeszcze głębiej ścieżką minimalizmu, powoli pracuję nad solową płytą pod pseudonimem Latarnik, na której będą moje kompozycje piano solo. Poza tym w planach jest wydanie albumu nowego punkowego Ludojada, który tym razem będzie bardzo mroczny i melancholijny. Pracujemy też nad nową, autorską płytą EABS, na której będziemy zaginać czasoprzestrzeń. Jeszcze do tego zaczynają się odmrażać koncerty, więc możemy się dzielić tym, co uszyliśmy w trakcie lockdownu.

Dziękuję za rozmowę!

Komentarze

komentarzy