Mało kto na polskiej scenie muzycznej łączy ze sobą czarne brzmienia tak, jak Jarosław Kubów. 16 lipca artysta powraca z trzecim już solowym projektem Jareckiego, a Totem, czyli jego pierwszy materiał wydany przez polski oddział Def Jam, będzie bardziej soulowy od pozostałych. Nigdy nie pomyślałbym, że będę dążył do tego, żeby być piosenkarzem, a nie raperem – mówi, wspominając czasy, w których zainteresował się kulturą hip-hopową.
Czego obecnie słuchasz?
Ostatnio mam fazę na delikatne rzeczy, więc wleciała na przykład Lion Babe. Lubię też wracać do staroci, dlatego non stop lata po moich playlistach D’Angelo. No i cały czas namiętnie słucham Fugees.
„The Score” jest płytą, która kiedyś pośród innych mocno się wyróżniała. Jest bardzo melodyjna. To jedna z rapowych perełek. Wiadomo – Lauryn Hill, Wyclef Jean… Ta produkcja była dla mnie przełomowa, dużo pozmieniała mi w bani. Razem z Bartkiem [BRK – przyp. red.] dzięki niej znaleźliśmy wspólny mianownik.
Jak wspominasz przełom lat 90. i 00. pod względem muzycznym w Polsce?
Wtedy rap zaczął mocno wybrzmiewać. Był chyba rok ’97, gdy poszedłem na mój pierwszy rapowy koncert – Grammatik. To w ogóle był chyba pierwszy rapowy koncert w Opolu. Zrobił na mnie ogromne wrażenie. Dlatego bardzo się cieszę, że udało mi się zaprosić Eldo na moją poprzednią płytę, bo to on mnie wkręcił w tę zajawkę.
W tamtych czasach grało może 10 składów. Wiadomo, nie było internetu, tylko kilka gazet, z których można było się czegoś dowiedzieć. W wieku 16 lat już wiedziałem, co lubię. Miałem swoje 10 kaset, których słuchałem na okrągło. Przewijałem je na ołówku. Tak to wyglądało. Dzisiaj natomiast jest tyle różnorodnej muzyki, że młodzi ludzie mają pewnie problem, żeby określić, czego słuchają.
Jak zainteresowałeś się muzyką hip-hopową?
Wtedy informacje roznosiły się pocztą pantoflową. Mnie akurat hip-hop zainteresował przez jakiś pierwszy dokument o graffiti, który zobaczyłem w telewizji. Poza tym u mnie w rodzinie wszyscy mają coś wspólnego z plastyką. Zaczynałem więc od malowania graffiti – hip-hop miał wówczas pięć filarów [rap, DJ-ing, b-boying, graffiti, wiedza – przyp. red.]. Miałem swój skład na osiedlu.
Dopiero później napisałem pierwszy tekst. Wtedy nie widziałem nic poza hip-hopem. W życiu nie pomyślałbym, że teraz będę dążył do tego, żeby być piosenkarzem, a nie raperem.
Jak to się w takim razie stało?
Naturalnie, z czystej ciekawości, eksploracji nowych rewirów muzycznych i przekraczania własnych barier. Po prostu nie chcę stać w miejscu. Chcę rozwijać swoją pasję.
Myślisz, że dziś Polska jest bardziej otwarta na funkowe, soulowe brzmienia niż te 20 lat temu?
Myślę, że jak najbardziej, ponieważ dzięki internetowi mamy dostęp do muzyki z całego świata i możemy słuchać wszystkiego. Siłą rzeczy więc jesteśmy otwarci na wszystkie gatunki.
Kiedy pojawił się soulowy zespół Sistars, to był przełom. Młodzi ludzie mieli w końcu siłę przebicia i mogli powalczyć na naszej rodzimej scenie, która tak naprawdę z soulem ma mało wspólnego. Żyjemy jednak w takiej szerokości geograficznej, która na samym początku nie sprzyjała temu, żeby te nurty muzyczne przebijały się do szerszego grona odbiorców.
Słuchasz nowoszkolnego polskiego rapu?
Zdarza mi się. Bardzo podoba mi się np. OIO, który uważam za najlepszy boysband w Polsce, oraz Bitamina. Jesteśmy związani z chłopakami. Czujemy bardzo dobry vibe z tymi wspaniałymi ludźmi. Mocną komitywę mamy też z zespołem Miętha. Kibicuję im. Popełniłem ze Skipem numer na ich nadchodzącą płytę, a on dograł się na moją.
Pytam, ponieważ jeden z twoich nowych kawałków, „Ponad niebem”, jest trapowy. Czym się inspirowałeś?
Właśnie tym, co dzieje się teraz na rynku. Ale tak naprawdę to nawet nie chodzi o te czasy, bo my już popełnialiśmy takie trapowe numery w przeszłości. Były takie kawałki już na pierwszej płycie Jareckiego, tylko że – wiadomo – były one potraktowane żartobliwie. „Łap ten bit”, później „Sos” czy „Daj to głośniej” są mocno osadzone w takich właśnie nowoczesnych brzmieniach. Mimo, że mieliśmy do nich humorystyczne podejście, zawsze gdzieś nas w tę stronę ciągnęło, bo lubimy te cykacze.
Chorujemy na schizofrenię muzyczną. Trudno jest się odnaleźć w jakimś konkretnym nurcie. Z jednej strony to może źle, bo ludzie lubią szufladkować, a z drugiej strony myślę sobie, że to, co robimy na skalę naszego rodzimego rynku jest unikalne. Totem to płyta tak różnorodna, że trzeba być bardzo otwartym muzycznie, żeby ją przyjąć na klatę.
Chcielibyście trafiać również do młodszych odbiorców czy nie przejmujecie się tym, kto was słucha?
Dla mnie ważne jest to, czy ktoś jest otwarty na muzykę – czy jest świadomym słuchaczem, czy czuje ten groove. A to, ile ma lat, w ogóle mnie nie interesuje, bo sam mam cztery dychy, a czuję się jakbym miał 25 lat! (śmiech)
Dlaczego właściwie Totem? Co on dla ciebie oznacza?
Płyta nosi taki tytuł od numeru, który się na niej znajduje. Kawałek ten traktuje o przywiązaniu do natury, zmaganiu się z własnymi słabościami i tak naprawdę jest o górach. To bardzo mistyczny temat, jak sam totem zresztą. „Totem” odnosi się też do tego, jak bardzo ta płyta jest eklektyczna.
Mówisz, że Totem jest twoją najważniejszą płytą. Ale to samo mówiłeś, gdy wydawałeś poprzednią.
Każda płyta jest moją najważniejszą, bo jest kolejnym kamieniem milowym. Tak można mówić za każdym razem.
Dlaczego więc akurat teraz podkreślasz, że jest to nowy początek?
Część kawałków została zrobiona podczas pandemii, więc siłą rzeczy życie napisało te numery. Chciałem dać nimi trochę nadziei ludziom w świecie, w którym się nagle znaleźliśmy.
Kolejna płyta będzie kontynuacją czy również „nowym początkiem”?
Jeszcze nie wiem. Zastanawiamy się, czy następnej płyty nie zamknąć bardziej w stylistyce soulowej, ponieważ dużo ludzi – co jest dla mnie ważne – mówi mi, że bardzo fajnie sprawdza się moje wyczucie tematu muzycznego właśnie deep soulowych rewirach. Dzięki tego typu kawałkom można wydobyć emocje z głębi duszy, to jest niesamowite. Na Totemie pojawią się trzy takie numery, na poprzedniej był jeden – „Kochanie”.
Bartek puścił podkład, przyjechał do nas do studia kolega, który przekazał w nasze ręce stare organy Hammonda. Bartek położył parę akordów, a ja zamiast pisać do tego numeru tekst, odpalałem sobie go po kawałku i nagrywałem partię odrazu na ścieżki. Później okazało się, że w piosence są tylko dwa zdania. Emocje za to są takie, że ludzie co miesiąc wysyłają mi filmiki, jak tańczą do tego pierwszy taniec. To jest dla nas mega wyróżnienie. Nigdy bym nie pomyślał, że popełnimy numer, który stanie się szlagierem na weselach!
Mówi się, że nikt w Polsce nie łączy funku i soulu tak jak ty.
Oczywiście, że tak! Jarecki jest jeden. (śmiech) A tak na poważnie – nie chciałbym stawiać się ponad kimkolwiek. Cieszę się, że mogę być po prostu w gronie najlepszych. Wczoraj wpadł do nas do studia Mrozu. I to jest dla mnie najważniejsze – że mogę się obracać w kręgu topowych muzyków w Polsce, czerpać od nich inspiracje, wymieniać się informacjami i się od nich uczyć.
Rozmawiała Klementyna Szczuka
Komentarze