Wydarzenia

dj flip

Recenzja: Spinache Spinache

Spinache

Spinache (2014)

UrbanRec

Jednostajny, momentami usypiający ton głosu i mało wyszukane, najczęściej podwójne rymy to główne minusy dawnego stylu Spinache’a, przez które latami ginął gdzieś w gąszczu innych, bardziej wyrazistych postaci polskiej hiphopowej sceny. Podejrzewam, że po części zapewne i przez to większość młodych słuchaczy nawet nie zdaje sobie sprawy od jak dawna Spinache na tej scenie się znajduje. Jednak nie o tym chciałem pisać. Wydaje się, że małym przełomem w jego karierze okazał się gościnny udział w projekcie Lavorama Ortegi Cartel, dzięki któremu zdołał przypomnieć się słuchaczom w bardzo dobrym stylu. Z kolei ostatnio swoją dobrą formę potwierdził zwrotką do kawałka „Gdzie jest M?” duetu Rasmentalism. Z taką oto rozbudzoną poniekąd nadzieją na dobry rap przystąpiłem do przedpremierowego odsłuchu albumu zatytułowanego po prostu Spinache.

Początek okazał się bardzo sympatyczny, zwiastując płytę w sam raz pod 30-stopniowe upały i kiełbasę z grilla. Mam tu na myśli konkretnie singlowe „Piję życie do dna” oraz pojawiający się zaraz po tym numer „Ty tak jak ja”. Jednak kolejny track („Ma tak być”) to już lekka zmiana klimatu w stronę nieco bardziej melancholijną, choć być może chodzi tutaj o tę sensualność czy też esencjonalność, o których mowa była w informacji prasowej na temat płyty. W podobnym klimacie wybrzmiewa również kawałek „Zapisz” z gościnnym udziałem Moniki Mimi Wydrzyńskiej. Z kolei po hitowym „Podpalamy noc” czy „Jak roluję”, wyprodukowanych bodajże na tym samym dźwięku syntezatora, wnioskować można, że Spinache, zarówno jako raper jak i producent, stara się być w miarę na bieżąco z trendami amerykańskiego hip hopu, odnajdując się w nich całkiem nieźle (w miarę, gdyż opóźnienie rodzimego hip hopu w stosunku do Stanów w kwestii trendów to i tak jakieś minimum 5 lat). Już po pierwszych kawałkach słychać było, że raper postawił na chwytliwe refreny. I faktycznie, większość z nich łatwo zapada w pamięć, jednak pojawiają się i takie, które chciałoby się z tej pamięci czym prędzej przegonić, jak chociażby w przypadku numeru „Gwiazdy blisko”. W kawałku „Cykl” natomiast raper doskonale radzi sobie z przyspieszeniami, które zazwyczaj bywają zmorą polskich MC. Warto tutaj napomknąć również, że podczas gdy koledzy raperzy z polskiego podwórka ponoszą sromotną klęskę w walce z modnymi wciąż hashtagami, eksploatując je do granic możliwości (#Raiffeisen), Spinache wychodzi z tej potyczki obronną ręką.

Tematyka utworów zawartych na albumie na pewno nie należy do najbardziej wyszukanych, jednak da się ją przełknąć, gdyż podana jest ostatecznie w całkiem przystępnej formie. Raper prezentuje się tutaj jako naprawdę dojrzały facet, który wie, co i jak chce powiedzieć. Nie byłbym sobą jednak, gdybym nie przyczepił się do pojawiających się gdzieniegdzie wątków z lekką nutką sentymentalizmu, żeby nie powiedzieć pseudoromantyzmu, którego w polskich rapowych tekstach aż nadto. Pod względem technicznych umiejętności Spinache na tym krążku to już zdecydowanie inny, lepszy raper niż na albumie 7 rano czy jego sequelu. Barwa głosu rapera chyba dopiero teraz zacznie stanowić dla mnie jego znak firmowy, który w końcu niesie ze sobą pozytywne konotacje. Podwójne rymy na szczęście także nie są już motywem przewodnim jego stylu, pod tym względem raper zapewnił słuchaczom trochę atrakcyjnych urozmaiceń. Produkcyjnie Spinache raczej nie odkrywa nowych lądów (należy pamiętać, że jest autorem wszystkich bitów na płycie), jednak każdy poszczególny numer bez wątpienia jest mocno dopracowany brzmieniowo, a już na pewno na tyle, że nie odbiega od „krajowych standardów” w tej kwestii.

Niewątpliwie ostatnie muzyczne poczynania Spinache’a zarówno jako rapera, jak i producenta, włączając oczywiście także i to wydawnictwo, charakteryzuje tendencja wzrostowa. Album Spinache to lekko ponad 40-minutowa podróż, zabierająca w zdecydowanie inne miejsca, niż większość wychodzących dzisiaj płyt polskiego hip hopu. Za tak solidny materiał zasłużona, mocna trójeczka.