hypnotic brass ensemble
#FridayRoundup: Tyler, The Creator, Hiatus Kaiyote, Evidence i inni
Tak mocnego piątku pod względem płytowych premier nie mieliśmy już dawno. Nawet jeżeli to ostatni taki wysyp albumów przed zbliżającymi się wakacjami, kiedy to mało kto decyduje się na wypuszczenie swoich dzieł, to i tak założymy się, że część z pozycji opisanych poniżej zostanie z nami na dłużej. Sprawdźcie nasze pierwsze wrażenia po odsłuchu tych nowości, oraz dajcie znać tutaj lub na naszej grupie, co spodobało Wam się najbardziej.
CALL ME IF YOU GET LOST
Tyler the Creator
Columbia Records/Sony Music Entertainment
Call Me When You Get Lost jest dla Tylera tym, czym dla Denzela Curry było znakomite ZUU. Obaj panowie swoimi najbardziej dojrzałymi, progresywnymi i bogatymi aranżacyjnie krążkami postawili wiele egzystencjalnych pytań, najjaśniej błyszczało jednak inne- jak będą w stanie przeskoczyć to, co osiągnęli Ta1300 /Igorem. Odpowiedź jest banalnie prosta w obu przypadkach- nic nie muszą przeskakiwać. Najnowszy album Tylera to oda do jego pierwszych krążków – przyjemnie niekonsekwentny, bezpretensjonalnie hip-hopowy, chaotyczny, niezdecydowany i pulsujacy organicznym, nieokrzesanym hałasem. Oczywiście, jest to „fun album” na spectrum Wolfgangowej niepokorności, dostajemy zatem 8 i pół minuty neutrotycznego love story i aż 10 minut potańcówki w duchu dubowego Lover Rock. Lil Wayne nawija pod spirytualny afrojazz (nawet nie jazz rap), 42Dougg i YBN YoungBoy wrzuceni są na przesycone soulem i neptunowskim duchem podkłady, a Uzi powraca to czasów kolaboracji z Pharellem na przegrubaśnym, subbasowym groovie. To wszystko przypruszone zostaje drobinami bossa novy, która kojącym pulsem przemyka między beatami, by w pełni rozkwitnąć pod koniec krążka. Może to taki meta komentarz i Tyler zamiast czekać jak w „911/Mr. Lonely” aż zadzwonimy po prostu chciał nas na tyle zgubić i skonfudować, żebyśmy odezwali się sami. A wszystko zmierza do tego, że, tak po prostu, dobrze znowu słyszeć jak Tyler przewija zwroty jak za starych dobrych czasów.— Wojtek
Mood Valiant
Hiatus Kaiyote
Brainfeeder
Od wydanego w 2015 roku rewelacyjnego Choose Your Weapon minęło już 6 lat. Przez ten czas w obozie Hiatus Kaiyote działo się sporo, niestety nie tylko w kwestiach muzycznych. Zakończona pomyślnie dzięki operacji mastektomii walka z chorobą nowotworową, którą stoczyła wokalistka grupy — Nai Palm, tchnęła w nią zupełnie nowe siły do życia i nieodpartą chęć dzielenia się pięknem. I to słychać na nowym, wydanym w wytwórni Brainfeeder krążku od pierwszej do ostatniej sekundy. W odróżnieniu od przeładowanego pomysłami i utworami poprzednika tym razem mamy do czynienia z nieco krótszą formą, ale podczas tych 42 minut, dzieje się sporo. Mamy tu zarówno szalone i oryginalne zabawy z rytmem, wpływy tradycyjnych brzmień z Australii, kosmiczny vibe, oraz piękną balladę opartą głównie o partie pianina, oraz sekcję smyczkową, zatytułowaną „Stone Or Lavender”. Warto w tym momencie dodać, że część materiału powstało w Rio de Janeiro, gdzie zespół miał okazję współpracować z legendarnym brazylijskim muzykiem i aranżerem — Arthurem Verocai. Efektem sesji, podczas której basista grupy- Paul Bender popłakał się ze wzruszenia, będą trzy utwory, z pierwszym opublikowanym singlem, zatytułowanym „Get Sun” na czele. Tytuł wydawnictwa, czyli Mood Valiant, nawiązuje do matki Nai – Suzie Ashman, której dedykowane są nagrania tu zawarte. Posiadała ona dwa zabytkowe samochody kombi marki Chrysler Valiant. Jeden czarny, a drugi biały. Ich kolor dobierała odpowiednio od swojego nastroju, a gdy jechała pierwszym z nich, każdy z sześciorga jej dzieci, wiedział, żeby lepiej nie wchodzić jej w drogę, ale Wy nie rozmińcie się z tym krążkiem, bo bez wątpienia, to jedno z najlepszych wydawnictw pierwszej połowy tego roku. — efdote
Unlearning Vol. 1
Evidence
Rhymesayers Entertainment
Chyba śmiało można powiedzieć, że Unlearning Vol.1 otwiera nowy rozdział w dotychczasowej karierze Evidence’a. To pierwszy projekt od czasu zamknięcia serii zapoczątkowanej przez The Weatherman LP, a jednocześnie, jak sugeruje dopisek – początek kolejnego cyklu wydawnictw. Nie ma tu jednak przełomu – EV nie zmienia drastycznie swojego brzmienia. Poza autorskimi produkcjami rapera na krążku produkcyjnie udzielili się także m.in. The Alchemist, Khrysis, Daringer, V Don oraz Nottz. Sam gospodarz przyznał natomiast, że Unlearning Vol.1 potraktował jak taśmę demo – to próba przedstawienia się publiczności na nowo. Poza Evidence’em gościnnie na albumie udzielili się m.in. Conway The Machine, Boldy James, Navy Blue i Fly Anakin. Kolejna pozycja obowiązkowa w tygodniu tak mocnych premier. — Mateusz
Nine
Sault
Forever Living Originals
Ci, którzy obserwowali nasze Miskowe podsumowania zeszłego roku pewnie domyślają się, że nowy album Sault to duża rzecz w Soulbowlu. Enigmatyczny afrobrytyjski kolektyw w zeszłym roku postawił monument z brutalistycznego, surowego soulu dla wszystkich anonimowym bohaterów w walce z rasizmem naszym powszednim. Nine podąża podobną ścieżką, również uzbrojone po zęby jest w protest songi [sic] najniższej półki, pełne afrobeatowego pulsu, szczerzące się cynicznym, kąśliwym uśmiechem i… niemiłosiernie taneczne. Od interpolującego „Auld Lang Syne” z jadowitym sarkazmem kawałka „London Gangs” po niespotykane wcześniej w estetyce grupy UK Bassowe grubasy mięsistym subem ryjące po trzewiach w „Trap Life”- Sault stawia sprawę jasno. Jeżeli nie mogą tańczyć, to nie jest ich rewolucja. — Wojtek
Planet Her
Doja Cat
Kemosabe/RCA
Uwaga, trzeci studyjny krążek Doji Cat wylądował na streamingach! Jego okładka, pod którą podpisał się słynny fotograf David LaChapelle, odpowiedzialny również za oprawę Astroworld Travisa Scotta, powinna być wystarczającym sygnałem, że oto na 44 minuty wkraczamy do wyimaginowanego świata. Szczególnie marzycielska atmosfera unosi się nad środkową częścią materiału – utwory takie jak „Love to Dream” wywołują podobne niesamowite uczucie, co youtubowe przeróbki z dopiskiem „slowed + reverb”. Gdyby wokalistka chciała bronić się tylko charakterystycznym głosem, na dłuższą metę to by nie przeszło. Zamiast tego szuka nowych rozwiązań i przystosowuje je do swojego uwodzicielskiego stylu. Wspiera ją w tym pięcioro gości – SZA, Young Thug, JID, a także predysponujący do tytułu króla i królowej popu The Weeknd oraz Ariana Grande. Ich obecność na Planet Her jest dla gospodyni prestiżem, ale i naturalną koleją rzeczy. Patrząc na sukces singli, wyniki sprzedaży albumu z pewnością okażą się imponujące. — Katia
Deadpan Love
Cautious Clay
Cautious Clay
Po wypuszczeniu kilku miniwydawnictw (w tym singla do serialu Insecure) Cautious Clay wydaje długogrający materiał, na który prawdopodobnie nie czekało wiele osób, i który z równym prawdopodobieństwem rozejdzie się bez większego echa. Mimo to Deadpan Love zaczyna z wysokiego C: od przyjemnie gospelowego R&B na staroszkolnych bitach, podanego z przyjacielską manierą ziomka z sąsiedztwa. Zupełna nieszkodliwość owej maniery oprawiona w bezpieczne połączenie R&B, soulu i rapu sprawia, że pierwsza połowa plyty brzmi wcale nieźle, zwłaszcza w punkcie kulminacyjnym w neo-soulowym „Strange Love”, nagranym z gościnnym udziałem Saby. I kiedy już zdążymy się z tym oswoić, coraz więcej tego samego rozpływa się w morzu (nomen omen) beznamiętnych kompozycji z potencjałem radiowego tła, o którym z łatwością zapomnimy. — Maja
This is a Mindfulness Drill: A Reimagining of Richard Youngs’ ‚Sapphie’
Hypnotic Brass Ensemble
JagJaguwar
Cokolwiek było siłą napędową tego fascynującego projektu, zasługuje na uwagę. Oto nasi ulubieni jazz-funkowi psychodelicy, którzy zresztą przyzwyczaili nas już do wałęsania się po gatunkowych rubieżach odtworzyli arcydzieło progresywnego singer-songwritingu Sapphie Richarda Youngsa z 1998 roku na swoich własnych warunkach. Tym samym sami wbili się między meandry psychodelicznego folku i z pomocą zaproszonych wokalistów — zestawu zresztą nielichego — Mosesa Sumneya, Perfume Geniusa i Sharon Van Etten odtworzyli we względnie niezmienionej formule trzy długaśnie kompozycja Youngsa — dwie pierwsze zajmujące pierwszą stronę czarnego krążka, z trzecią rozpierającą się dumnie na drugiej. Szaleństwo, oczywiście, ale jeśli zna się oryginalne wykonanie tego materiału i rozumie się siłę jego rażenia (emocjonalną i kulturową), to projekt Hypnotic Brass Ensemble już nie wypada tak triumfalnie, zwłaszcza że interpretacja jest dość bezpieczna. Gitarę akustyczną Youngsa zastąpiono co prawda całym ensemble’m, ale ten jednak przez 35 minut usilnie stara się nie wyjechać za linię, a ja bym chciał, żeby oni ten czas solidnie zabazgrali. Niemniej to świetny sposób, żeby do muzyki Youngsa dotrze, fajne ćwiczenia z muzykowania i z pewnością udana interpretacja dość trudnej i ważnej (i ładnej!) płyty. Jeśli ja was nie przekonałem, niech zrobią to Moses Sumney, Perfume Genius i Sharon Van Etten, którzy z Youngsem dzielą tę samą wrażliwość, chyba bardziej niż zwykle nieco bardziej ekspresyjni panowie z Hypnotic Brass Ensemble. Ale może ten krążek pokazuje, że wcale nie do końca? — Kurtek
Wszystkie wydawnictwa wyżej i pełną selekcję tegorocznych okołosoulowych premier znajdziecie na playliście poniżej.
Afrobeatbowl: mały przegląd ciekawych płyt z kręgu afrobeatu
Afrobeat od zawsze był w kręgu naszych redakcyjnych zainteresowań. Zawsze szukaliśmy go w zapowiedziach koncertowych, dyskutowaliśmy o nim w kontekście podsumowań końcoworocznych, umieszczaliśmy wśród piątkowych premier w cyklu #FridayRoundup. Choć nie był nigdy na pierwszym planie, jego myśl przewodnia i muzyczna substancja zawsze były bliskie naszemu rozumieniu muzyki, którą nazywamy zwykle okołosoulową. Korzystając z okazji, że 18 października we Wrocławiu podczas festiwalu Eklektik Session wystąpi Dele Sosimi, jeden ze współczesnych kultywatorów stylu i bliski współpracownik Kutiego w pierwszej połowie lat 80., postanowiliśmy oddać afrobeatowi to, co mu należne, przeglądem istotnych i ciekawych płyt tego nurtu.
Afrobeat narodził się jeszcze w latach 60., a jego ojcem był legendarny Fela Kuti. Aforobeat czerpał więc ze wszystkiego tego, co Kutiemu było bliskie — łączył charakterystyczny dla nigeryjskiej muzyki Yoruba tradycyjny styl perkusyjny z popularnymi w owym czasie — ghańskim stylem highlife, współczesnym jazzem i funkiem oraz wiodącym wówczas prym na świecie rockiem psychodelicznym. Kuti wzorował się zresztą na Jamesie Brownie, zwłaszcza jeśli chodzi o jego anturaż sceniczny, ale inspiracje artysty były także silnie polityczne — fascynacja Kutiego Malcolmem X była kolejnym elementem formującym nurt. Dzięki charyzmie Kutiego i uzależniającej mieszance bigbandowej melodyki i afrykańskiej rytmiki, styl błyskawicznie stał się popularny nie tylko w Nigerii i Ghanie, skąd się wywodził, ale szybko rozlał się na cały świat. W latach 70. afrobeat stał się niewyczerpaną inspiracją dla amerykańskich jazzmanów, a niebawem zainteresowała się nim awangarda rocka — na czele z Brianem Eno i Davidem Byrne’m, z grupy Talking Heads, która na głośnym krążku Remain in Light w 1980 roku przeszczepiła muzyczne idee Kutiego na grunt zachodniej nowej fali. Wkrótce potem afrobeat stał się kreatywnym budulcem wielkiej muzycznej machiny, inspirując kolejne pokolenia twórców z rozmaitych krajów i scen.
Introducing Hedzoleh Soundz
Hugh Masekela
1973
Nie kto inny jak wspomniany już Fela Kuti zapoznał ze sobą muzyków, którzy nagrali hipnotyzujące Introducing Hedzoleh Souunds. Piętnasty album legendarnego ojca południowoafrykańskiego jazzu, Hugh Masekeli powstał przy współpracy z pochodzącym z Ghany zespołem Hedzoleh Sounds. W ośmiu nagranych utworach aż sześć z nich napisanych zostało przez Hedzoleh, czerpiąc inspirację z tradycyjnej muzyki Akan i Ewe. Nasza muzyczna podróż wybijana jest przez mroczne, afrykańskie bębny, których mocy nadają jeszcze wtórujące im w hipnotycznym transie, skandujące chórki. Nieco w tle, duszną atmosferę delikatnie rozrzedzają miękkie gitarowe riffy, które nagle przecinane są przez wybrzmiewające, trąbkowe improwizacje. Zderzenie tradycyjnej, afrykańskiej muzyki z jazzową nowoczesnością w lekko funkującym wydaniu, przy którym nie sposób się nie odprężyć i wybrać daleko, daleko stąd. — Richie Nixon
Expensive Shit
Fela Kuti & The Africa 70
1975
Wyobraź sobie Che Guevarę i Boba Marleya zmiksowanych w jednej osobie, a zyskasz pewne pojęcie o Feli Kutim, nigeryjskim aktywiście i muzyku — napisała Blanche Clark w Herald Sun. Multiinstrumentalista, dyrygent, wokalista, aktywista polityczny, niedoszły polityk, posiadacz 27 żon, nigeryjska super-gwiazda, legenda i właściwie personifikacja afrobeatu — Fela Kuti. Gatunek ten właściwie by nie istniał, gdyby nie jego pionierskie fuzje dźwięków na początku lat 70. Kuti, zbierając doświadczenie pozyskane w trakcie grania poza granicami mierzącej się z autorytarnymi represjami Nigerii, połączył brzmienia funku i jazzu z tradycjami muzyki afrokubańskiej, stwarzając dźwiękowy paradygmat, który dzisiaj nazywamy afrobeatem. I choć z przepastnej dyskografii Kutiego równie dobrze moglibyśmy wybrać fantastyczne, agresywne, manifestacyjne Zombie (chyba mój personalny faworyt) czy infekcyjnie potańcówkowe wczesne Roforofo Fight, płytą która doczekała się największej eksploatacji poza gatunkową niszą, a także prawdopodobnie największym hitem legendarnego muzyka jest nagrane z jego zespołem The Africa 70 Expensive Shit . Jeżeli nigdy wcześniej nie mieliście z afrobeatem do czynienia, album ten w 24 minuty zrobi wam wykład, po którym będziecie wiedzieć już wszystko, zabierając was w sam środek nielegalnego jamu w nigeryjskiej komunie przy względnie najwierniejszym oddaniu całej żywiołowości, spontaniczności i niepodważalnej energii towarzyszącej tamtym wydarzeniom. Cały krążek zresztą inspirowany jest historią samego Kutiego, kiedy to zatrzymany został przez nigeryjską policję za posiadanie przy sobie skręta z marihuaną. Był już znany ze swoich antymilitarystycznych poglądów, więc posiadanie przy sobie miękkiego narkotyku było dla władzy doskonałym pretekstem do wtrącenia go do więzienia, ten jednak postanowił wykręcić się karze i owego jointa zjadł. Jak nie trudno się domyślić po tytule albumu, sposób na wyegzekwowanie przez władzę dowodu pozostał (przynajmniej w ówczesnej, nierozwiniętej technologicznie Nigerii) jeden. Tytułowy dowód został jednak z pomocą innego skazanego sfalsyfikowany (oszczędźcie proszę mi konieczności przybliżania szczegółów), co stało się pretekstem i inspiracją do powstania Expensive Shit. Ze strony muzycznej wzorcem z Serves w wypadku pojęcia afrobeatu mógłby zostać numer tytułowy. Wspaniale uchwycone w miniaturowej formie zostało nań wszystko, co stanowi o sile tego gatunku. Zaczyna się subtelnie, ale wyraziście. Funkujące gitary wprowadzają nas w organiczną, fascynującą, nieco uliczną motorykę, zaś miarowe uderzenie bębna i klawiszowe zagrywki zdają się zapowiadać małymi kroczkami nadejście prawdziwych petard. Gdy hipnotyczny, nieco zadziorny groove bongosów zdaje się nas sobie coraz bardziej somatycznie podporządkowywać, jednocześnie odważnie pchając nas ku centrum parkietu, wraz z potężnym wjazdem sekcji dętej nadchodzi pierwsza erupcja i można zaczynać szukać trupów na parkiecie. Kolejne frazy przecinają powietrze, stwarzają przestrzeń z pogranicza protestacyjnej wspólnotowości a radykalnej wywrotowości i spontaniczności rewolucji. Niepostrzeżenie niemal trwamy aż do ostatnich minut „Water No Get Enemy” (kiedy następują wspaniałe dialogi fraz między ciętym językiem sarkastycznie wręcz szumiących dęciaków i eleganckimi, subtelnymi liniami euforycznych klawiszy) w hipnotycznym transie na protorave’owym rytuale z szumiącymi w tle wątkami panafrykanizmu, socjalizmu i demilitaryzacji, które, nawet jeżeli nie do końca zrozumiałe, na te kilka chwil stają się dla nas celem sednem naszej wspólnej sprawy. Now that’s what we call afrobeat! — Wojtek Siwik
Jealousy / Progress
Tony Allen & The Africa 70
1975 / 1977
O Tony’m Allenie pisaliśmy w przeciągu minionej dekady niejednokrotnie jako o żywej legendzie afrobeatu. Nigeryjski perkusista nie tylko był głównym członkiem przybocznej grupy Feli Kutiego — The Africa ’70 począwszy od jej formacji pod koniec lat 70., ale do ostatnich lat swojego życia aktywnie działał na scenie. I nie było to bynajmniej odcinanie kuponów od afrobeatowego dziedzictwa — jego ostatni studyjny album The Source z 2017 roku był progresywnym afro-jazzowym wydawnictwem, bez skrótów i kompromisów. Nie bez powodu Brian Eno powiedział kiedyś o Allenie, że był najwspanialszym perkusistą, jaki kiedykolwiek żył, a Kuti w jednym z wywiadów zastrzegł, że bez Allena nie byłoby afrobeatu. Allen posiadł nie tylko niezbędną dla afrobeatowego sukcesu umiejętność nadawania utworom perfekcyjnego groove’u, jako współtwórca afrobeatowego brzmienia i dyrektor artystyczny The Africa 70, okazał się pierwszorzędnym liderem. To doskonale sprawdziło się już na pierwszych trzech płytach sygnowanych nazwiskiem Allena i zawierających jego oryginalne kompozycje, wciąż współprodukowanych przez Kutiego. O ile debiutanckie Jealousy z 1975 roku wciąż było podszyte jazzem i funkiem, kolejne Progress stało się kwintesencją czystego afrobeatowego brzmienia. Zwłaszcza tytułowy w dużej mierze instrumentalny utwór z drugiego wydawnictwa akcentujący tytułem i refrenem społeczno-polityczne wezwanie, jest bardziej demokratycznym i stonowanym obliczem The Afrika ’70, już wówczas powoli targanego wewnętrznymi konfliktami członków grupy. Wielu miłośników Kutiego miało muzyce Allena do zarzucenia przede wszystkim brak charyzmatycznych wokali i tekstów Kutiego. Z tego samego jednak powodu styl Allena zarówno u progu jego kariery jako solisty, jak i w jego ostatnich odsłonach, choć wyrasta z tego samego korzenia, wydaje się czystszy, bardziej przejrzysty. — Kurtek
Conflict
Ebo Taylor & Uhuru Yenzu
1980
Ebo Taylor, to jedna z najważniejszych postaci na afro-funkowej scenie Ghany, na której działa od lat 50. Jest współtwórcą bardzo wpływowych dla gatunku zespołów jak m.in.: Stargazers, Broadway Dance Band czy Black Star Highlife Band. Na początku lat 60. przeniósł swoją działalność do Londynu, gdzie jako współpracownika zatrudnił go sam Fela Kuti. Po powrocie do Ghany rozpoczął prace nad kolejnymi projektami, na których jeszcze mocniej łączył ze sobą afrobeat, jazz oraz przede wszystkim funk. Jednym z najważniejszych albumów z tego właśnie okresu, jest nagrany wraz z Uhuru Yenzu Conflict. Muzycy połączyli tu chwytliwe afrykańskie pieśni z bardzo mocną sekcją dętą, funkową perkusją oraz bardzo charakterystycznymi riffami gitary, ale na tym dość krótkim krążku usłyszymy również takie instrumenty jak klakson, flet, róg czy waltornia. Teksty krążące wokół religii i miłości są bardzo mocnym manifestem wzywającym ludzkość do jedności i czynią Conflict wyjątkowym wydawnictwem w historii muzyki Ghany. — efdote
Remain in Light
Talking Heads
1980
Obecność Talking Heads w tym towarzystwie z jednej strony jawić się może jako gest ekscentryczny, z drugiej zaś, z historycznego punktu widzenia, trudno w kontekście afrobeatowych rewolucji nie wspomnieć o Remain in Light. Czwarty album Gadających Głów, przez wielu uważany za ich Magnum Opus, to płyta przełomowa na bardzo wielu płaszczyznach. Z jednej strony do dzisiaj słucha się jej jak elektryzującego manifestu muzycznego eklektyzmu i dźwiękowej elokwencji, z drugiej to też moment najwyraźniejszego załamania popowej normatywności, spowodowanego wkroczeniem na pełnej radosnego chaosu postmodernizmu do świata muzyki rozrywkowej. Remain in Light jest definiowane przez niedookreślenie, niedefiniowalność i wymykanie się łatkom, jednak z tego brikolażu odwołań nietrudno wychwycić zaskakująco dużo wątków właśnie afrobeatowych. Nie dziwi to aż tak po rozpoznaniu tła kontekstowego powstawania albumu. Poza fascynacją coraz głośniej dającą o sobie znać kulturą hip-hopową (wyrosłą przecież na korzeniach afrykańskiej ulicznej jazz-poezji, przecinającej niejednokrotnie swoje szlaki z afrobeatowymi jamami), naczelną inspiracją dla kapeli był wspomniany już Fela Kuti, w szczególności zaś jego krążek Afrodisiac, w oparciu o który muzycy rozgrywali jam sesje, z których ostatecznie pozyskane miały zostać jedne z setek mikromotywów słyszalnych na krążku. Chris Franz, będący ówcześnie zafascynowany haitańskim voodoo i muzyką reggae, zagęścił brzmienie sekcji rytmicznej wszelakimi lokalnymi perkusjonaliami, gitary zdają się ogniskować uwagę przede wszystkim na organicznym, polirytmicznym groovie, co jakiś czas kaskadowo zalewając przeciągłymi frazami zapatrzonymi w p-funkowe fazy Funkadelic. Całość zdaje się podskórnie pulsować spontanicznością i radośnie wgryzać się coraz większą ilością wątków w ciało dance-punkowych pierwocin, na gruncie których wyrosły poprzednie płyty zespołu. Posłuchajcie tylko tych fantastycznych detali w dalszych planach otwierającego całość „Born Under Punches (The Heat Goes On)” czy rozedrganego, wspaniale nadpobudliwego „Crosseyed and Painless” a nawet tych wspaniale subtelnych, detalicznych dęciaków w intro „Houses in Motion”. Na wersji deluxe albumu (nie takiej znowu deluxe, stoi jak byk pośrodku spotifajowej półki), po przejściu po wyjątkowo nieafrobeatowy, gotycki smut w postaci finalnego „The Overload”, usłyszeć możecie nawet bezpośredni hołd dla wspomnianej legendy w postaci dzikiego, połamanego „Fela’s Riff”. Talking Heads poniekąd wprowadzili afrobeat w horyzont świadomościowy białej protohipsterki epoki postmodernistycznego kryzysu, pozostając przy tym zarówno projektem skrajnie autorskim jak i, po prostu, kapitalnym afrobeatowym krążkiem, nie przekraczając bardzo przecież cienkiej w takich wypadkach granicy między inspiracją i hołdem a egzotyzacją i whitewashingiem. — Wojtek Siwik
Ghana Special: Modern Highlife, Afro Sounds & Ghanaian Blues 1968-1981
2009
Rozbudowana do naprawdę wielkich rozmiarów sekcja dęta, pulsujące gitary o hipnotyzującym oddziaływaniu i stymulujące rytm niepozorne kongosy to atrybuty, które uważam za czarnego konia w świecie muzyki. Wykorzystane w danym utworze (najlepiej wszystkie naraz!) od razu sprawiają, że znajduje się on w mojej hierarchii znacznie wyżej na tle reszty. Tak się składa, że warstwa muzyczna afrobeatu w głównej mierze opiera się właśnie na nich. Instrumenty, które nadają przebojowości każdej kompozycji. Jak więc nie zakochać się w afrobeacie? Stawiam dolary przeciwko orzechom, że gdyby taki Mark Ronson oparł swój „Uptown Funk” właśnie o ten piękny gatunek, wywodzący się niejako z plemiennej muzyki Joruba, nabiłby jeszcze kilka miliardów wyświetleń więcej. Pytanie powinno brzmieć: dlaczego twórcy, wykonujący muzykę o takim potencjale, nie wyprzedają jeszcze największych stadionów świata? Jasne, współczesne zespoły pokroju KOKOROKO czy Bixiga 70, mocno inspirujące się afrobeatem, nie są dla słuchaczy tworami anonimowymi, ale mam na myśli spektakularne międzynarodowe kariery. Na przestrzeni lat było zresztą podobnie. Oczywiście nie licząc ikonicznych artystów jak Fela Kuti czy Tony Allen, odnoszę wrażenie, że pamięć po wielu znakomitych zespołach została jedynie na charczących siódemkach, które walają się gdzieś po piwnicznych archiwach. Ku uciesze entuzjastów doskonałej muzyki, są takie oficyny jak Soundway Records, które wydobywają z tych archiwów najcenniejsze zasoby i prezentują je światu w postaci interesujących kompilacji. Czyżby ta muzyka była już w założeniach skazana na komercyjną banicję? Z zasady nie jestem fanem składanek, ponieważ zawsze zakładam przed odsłuchem, że to odrzuty, które z jakichś powodów nie trafiły na płytę. Na szczęście płyty z katalogu Soundway Records zdają się temu zaprzeczać. Tak oto natrafiłem na Ghana Special: Modern Highlife, Afro Sounds & Ghanaian Blues 1968-1981, która stała się jedną z moich ulubionych płyt. Jak w przypadku większości pozycji z katalogu wytwórni, mamy do czynienia z bogatym wydaniem, zawierającym pięć płyt winylowych i książeczkę z unikatowymi biogramami, zamknięte w estetyczny box. Nie zachwyciły mnie wszystkie utwory z płyty, ale wśród nich znalazło się kilka takich asów, bez których nie wyobrażam sobie udanego dnia. „Obi Agye Me Dofo” w wykonaniu Vis-A-Vis to przecież bogactwo tak niesamowitych dźwięków, że w trakcie tych dziesięciu minut dowiesz się jak brzmią ulice Ghany w godzinach szczytu. Charakterystyczny synkopowany rytm wystukany na ręcznie robionych bębnach przenika się tutaj z gitarowymi wariacjami, a gdy w końcowej partii utworu pojawiają się agresywne dźwięki analogowych syntezatorów, odlatujesz jakby przywiązano Cię do tysięcy balonów z helem. Gdyby ktoś zapytał mnie o definicję afro-beatu, nie odsyłałbym go do Wikipedii. Pokazałbym mu „Obi Agye Me Dofo” i zrozumielibyśmy się bez słów. Podobnie jak ja rozumiem muzyków, którzy śpiewają w ich ojczystym języku. — Modest
Heritage
Hypnotic Brass Ensemble
2010
Być może ujmę rzecz dość stereotypowo, ale niech stracę. Zawsze jak tylko pomyślę o afrobeacie, przed oczyma mam liczną grupę afrykańskich muzyków, ubranych w zielono-żółte pstrokate stroje z wyszywanymi dziwnymi wzorami, którzy grają na instrumentach wykonanych ręcznie z dogorywających drzew. A czy potrafisz wyobrazić sobie jak RZA z Wu-Tang Clan próbuje dąć w puzon na scenie albo jak Planet Asia usiłuje grać na perkusji? Istotnie! Kochane dzieci, pragnę przedstawić Hypnotic Brass Ensemble. W każdym z członków tej chicagowskiej grupy dostrzeżesz podobieństwo do jakiegoś znanego rapera, a wrażenie to jest spotęgowane faktem, że chłopaki na scenie noszą się niezwykle stylowo – New Era, Air Force 1, t-shirt z logo A Tribe Called Quest. Trochę sobie śmieszkuję i żongluję porównaniami na wyrost, ale strasznie zależy mi na tym, aby nadać jak najwięcej hip-hopowości zespołowi, który tego hip-hopu praktycznie w ogóle nie gra. Kolektyw, który z puzonów i trąbek zrobił sobie – cytując klasyk – spółkę z ograniczoną odpowiedzialnością. Tych ośmiu żwawych braci w katowickiej Hipnozie widziałem na żywo ze trzy razy i za każdym razem wychodziłem z klubu w przekonaniu, że to najlepszy koncert hip-hopowy na jakim byłem. Ich występom bowiem towarzyszy ta specyficzna aura znana z najlepszych block parties. Machanie rękami w górze, kontakt z publicznością oparty na zagrywkach w stylu De La Soul i bestialska energia, którą muzycy epatują ze sceny. Każdy wracał do domu odmieniony i wniebowzięty, czy to stali bywalcy Hipnozy w garniturach, czy młodzież, która poznała muzykę Hypnotic Brass Ensemble dzięki hip-hopowym koneksjom. Trzeba przyznać, że ich twórczość mocno czerpie z afrobeatu. W CV mają już sporo stylistycznie podobnych albumów, w zasadzie na każdym z nich słychać, jaką ścieżką konsekwentnie kroczą. Z tą różnicą, że ich tegoroczny album o zwodniczym tytule „Bad Boys Of Jazz” jest jakby bardziej dopracowany, brzmienie bardziej łagodniejsze i zmiękczone, ale posiadające zarazem kilka rozwiązań, otwartych na komercyjny sukces. Nie w ciemię bity zespół jednak już 10 lat temu dobitnie pokazał za sprawą Heritage EP jak skutecznie łączyć hip-hop z afrobeatem. Sama okładka płyty jest już czytelnym nawiązaniem do „Love And Death” Ebo Taylora. Wśród utworów natomiast znajduje się cover „Water No Get Enemy” najbardziej znanego prekursora gatunku. Jak na prawdziwego wujka ze Stanów przystało, zespół dzieli każdemu po równo – z kanonu hip-hopowych szlagierów zinterpretowano tutaj „SpottieOttieDopaliscious” OutKast i trzeba przyznać, że to drugie tchnienie jest co najmniej tak samo intrygujące. Jedynie melodia wygrywana z blaszanych dęciaków przemawia do nas, a nie poczciwy Sleepy Brown. — Modest
You No Fit Touch Am
Dele Sosimi
2015
Choć Dele Sosimi wywodzi się z kolejnego pokolenia afrobeatowców niż Fela Kuti czy Tony Allen, urodzony w Londynie Nigeryjczyk na początku lat 80. dołączył do grupy Egypt 80 tego pierwszego jako klawiszowiec. Wkrótce Dele wraz z synem Feli — Fenim Kutim przejęli kreatywne stery w zespole z Sosimim na stanowisku muzycznego dyrektora. Wkrótce obaj muzycy stworzyli własny zespół Positive Force, z którym zadebiutowali w 1989 roku płytą No Cause for Alarm?. W latach 90. Sosimi wrócił do Londynu, a 2002 roku zadebiutował pod własnym nazwiskiem. W międzyczasie udało mu się powołać do życia afrobeatową orkiestrę z prawdziwego zdarzenia, która zawsze towarzyszy mu podczas występów na żywo. Wydany w maju 2015 roku przez londyńską oficynę Wah Wah krążek You No Fit Touch Am jest doskonałym showcase’m jego organicznego, ponadczasowego stylu. Na płycie Sosimi wraz z 11-osobowym zespołem fantastycznie odtwarza formułę klasycznego afrobeatu — jego postępowość leży w tradimodernistycznym rozsądku. Oryginalne rasowe brzmienie afrobeatu i doskonałe, pieczołowicie napisane melodie uwspółcześnia jedynie na płaszczyźnie produkcyjnej. Dzięki doskonałemu rozumieniu afrobeatowego pulsu, jest w stanie blisko pół wieku po narodzinach stylu, przywołać jego esencję w klasycznym, ale świeżo brzmiącym wydaniu. You No Fit Touch Am to najlepszy współczesny afrobeat, jaki jesteście w stanie znaleźć, świadomy zarówno swoich korzeni, jak i warunkującej go współczności. Dele Sosimi wystąpi we Wrocławiu już 18 października podczas festiwalu Eklektik Session. — Kurtek
Diasporadical
Blitz the Ambassador
2016
Blitz the Ambassador nagrywając swój czwarty studyjny album, spędził mnóstwo czasu, podróżując pomiędzy Akrą, Salvadorem Bahia i Brooklynem. Doświadczył wtedy podobieństw pomiędzy afrykańską diasporą zamieszkującą różne zakątki świata, dochodząc do wniosku, że wpływ rytmu i duchowości na życie pozostają takie same niezależnie od tego, gdzie się obecnie przebywa. Do stworzenia tej muzycznej wypowiedzi zatrudnił zarówno producentów, takich jak chociażby Optiks czy Iamnobodi, oraz całe grono afrykańskich muzyków, raperów oraz wokalistów rozsianych po różnych kontynentach, wśród których znalazły się takie postacie jak Tumi, Akua Naru, Kamau, Patrice, M.anifest i Somi. Zbudował w ten sposób pomost nie tylko pomiędzy miejscami, ale również gatunkami, tworząc znakomitą fuzję afrobeatu, funku, jazzu i hip-hopu, wyjątkową i oryginalną w skali muzycznej sceny. Podzielona na trzy akty narracja przypominająca nieco sztukę teatralną, w której porusza jednakowo kwestie brutalności policji w Stanach, afro-brazylijskich protestów podczas igrzysk olimpijskich czy będący wyjściem dla całości temat imigracji, który to w dużej mierze rozwijał już na wyśmienitym krążku Native Sun. — efdote
Your Queen Is a Reptile
Sons of Kemet
2018
Mówiąc o afrykańskim dziedzictwie we współczesnej muzyce, trudno nie wspomnieć o rekontekstualizującej je sile kreatywnej, jaką jest Shabaka Hutchings. Brytyjski jazzman z korzeniami z Barbados podejmuje w swoich rozlicznych projektach próby zaktualizowania afrykańskiego folkloru do warunków współczesnej jazzowej niszy. Najszerszym echem zapewne odbił się jego afrofuturystyczny projekt The Comet Is Coming, który podejmuje się nu jazzowego retellingu formuł oldschoolowego, przesiąkniętego afrykańską duchowością fusion, jednak w kontekście afrobeatu warto sięgnąć po inny jego projekt, czyli Sons of Kemet. Your Queen is a Reptile, trzeci album grupy, cieszący się największym jak do tej pory uznaniem publiczności, to dumny, pełen soczystego, duchowego african power manifest, skądinąd już tytularnie ustawiający bardzo mocno swoje priorytety. Z jednej strony bowiem kolejne tytuły kompozycji przywołują nazwiska czarnoskórych kobiet, które zapisały się na kartach historii walki z rasizmem, z drugiej zaś w nazewnictwie samej płyty niezbyt subtelnie prezentuje perspektywę zespołu na brytyjską monarchię. Protest ten jednak sygnalizowany jest, poza dwoma pasażami nawiązującymi wyraźnie do tradycji protorapowych slamów ulicznej czarnej poezji, przede wszystkim przy pomocy poetyki dźwięku. Afrobeatowy trzon zostaje tutaj zwulgaryzowany, zminimalizowany do motorycznego rytualnego potlaczu. Zapomnijcie o zaczepnym groovie gitar u Feli Kutiego, tutaj ten plastyczny, żywiołowy anturaż zastąpiony zostaje ciężkimi, grubo ciosanymi liniami agresywnych dęciaków i plemienną surowością. Oczywiście Hutchings nie byłby sobą, gdyby owego niedosytu finezji nie zrekompensował eklektyczną siatką intergatunkowych nawiązań. Chwilami zatem całość ucieka w przestrzenny, quasidubowy perfomance, innym razem eksploruje wyraźniej konotacje afrobeatu z chaotycznym, żywotnym afrojazzem. Siłą tego brzmienia pozostaje jednak nadal jego surowość i bezpardonowość, także w tym, jak dumnie (słowo uwielbiane ostatnio przez wszelakie radykalnie dyskursy opresyjne) obnosi się ze swoimi korzennymi wpływami. Jeżeli macie ochotę posłuchać afrobeatu w opcji surowszej, nieco ascetycznej i zbrutalizowanej, Your Queen is a Reptile to dobry początek. — Wojtek Siwik
Doko Mien
Ibibio Sound Machine
2019
Meksykańscy przemytnicy mają swoje tunele przy granicy ze Stanami, Szwedów łączy most nad Sundem z Duńczykami i idę o zakład, że londyńska grupa Ibibio Sound Machine musi znać jakieś potajemne przejście do Ghany w pobliżu swojego studia i często z niego korzystać. Chociaż po kilkukrotnym przesłuchaniu Doko Mien odniosłem wrażenie, że prowadzi ono gdzieś w galaktyczne przestworza. Większość kompozycji charakteryzuje bogactwo dźwięków tak trudnych do sklasyfikowania, że dla amerykańskich naukowców stałyby się one przedmiotem badań nad nieznaną materią. Brytyjczycy za sprawą jedenastu utworów zaserwowali nam niemal róg obfitości. Z zasady nie poruszam rzeczy oczywistych, więc o rozbudowanych aranżacjach w większości utworów nie będę nawet wspominał. Tę płytę charakteryzuje olbrzymie spektrum brzmień, z których korzystają twórcy, trzymając się jednocześnie pewnej konwencji w tym całym wariactwie. Ilekroć pojawią się niezupełnie miękkie dźwięki syntezatorów czy gitarowych riffów, zawsze na pierwszym planie czuć funkowy groove. Podobnie jak dzielni Galowie przejmowali inicjatywę w każdej zwycięskiej potyczce z Rzymianami, ISN stawia opór tandecie, której we współczesnym popie mimo wszystko jest pełno. A tym krążkiem zespół aspiruje do zostania na dłużej w świecie popu. Ambitnego popu. Jeśli chodzi o kulturę, lubię sobie upatrzyć daną dziedzinę i wchłaniać jej dobra na potęgę, a kiedy już znajdę się w poczuciu, że wchłonąłem niemal wszystko, szukam jakiegoś substytutu. Kiedy poznałem już wszystkie płyty OutKast na pamięć, a sam zespół przestał być aktywny, zakochałem się w twórczości Earthgang, który wypełnił w moim sercu pustkę, wywołaną przez nieobecność ich starszych kolegów. „Doko Mien” jest takim antydepresantem dla nałogowych słuchaczy Funkadelic i Talking Heads, którzy chcieliby poznać coś nowego. Inspiracje p-funkiem i nowojorską nową falą są tutaj dość słyszalne. Entuzjaści brudnej elektroniki także znajdą coś dla siebie, bo i taki Kraftwerk gdzieś się tutaj pojawi z zaskoczenia. Zadowoleni będą nawet wąsaci sympatycy Led Zeppelin, twierdzący, że „IV” była ostatnią genialną płytą w historii muzyki. Eno Williams i spółka niczym Panoramix i jego druidzi, przygotowali jedną z najlepszych mieszanek na brytyjskiej scenie. Z tą różnicą, że nie wykorzystali w tym celu łez szynszyla czy suszonego muchomora, a Moogi, funkujące gitary, post-punkowe rozwiązania i gospelowe inspiracje z odrobiną kakofonii. Nie wszystkie teksty wokalistki o nigeryjskim pochodzeniu rozumiem, ponieważ często ucieka do ojczystego języka. Słuchając jej tylko utwierdzam się w przekonaniu, że afrobeat i jego pochodne, fascynują mnie głównie muzycznie. Do teraz się dziwię, dlaczego tak rzadko sięgają po niego największe nazwiska przemysłu muzycznego. A że te teksty, zwykle zaśpiewane rozczulającym tonem, opowiadają o czymś ważnym, mimo że tego nie rozumiem? Czuję to podświadomie, więc może dlatego ta muzyka jest tak uniwersalna? — Modest
Kokoroko
Kokoroko
2019
Spoglądając na prężnie rozwijającą się brytyjską scenę muzyczną, której jazzowa reprezentacja zdaje się puchnąć w zastraszającym tempie nie sposób, a na pewno nie warto przeoczyć wydanej w zeszłym roku epki zespołu Kokoroko o niezbyt zaskakującym tytule Kokoroko. Mnogość nastrojów i fala dźwięków mocno inspirowana afrykańskim brzmieniem, która przelewa się przez zaledwie cztery utwory zmiecie was z krzeseł swoją różnordonością rozłożoną na zaledwie dwudziestu czterech minutach tego minialbumu. Szalone otwarcie funkowego, energicznego „Adwa”, w którym raz za razem przecinają się solówki dęte, perkusyjne i gitarowe zdaje się nie mieć końca by po chwili przechodzi w leniwie snujące się „Ti-de”, które otula nas na zamknięcie damskimi chórkami. Spokojnie otwierające się „Uman” już po chwili przeradza się w niepokojący groove, na szczęście dla nas na sam koniec znajdziemy ukojenie w postaci „Abusey Junction”. Jazzowy rollercoaster, na który warto wybrać się od razu. — Richie Nixon
Powyższe rekomendacje i jeszcze więcej afrobeatowych kąsków zebraliśmy na plejliście:
Hypnotic Brass Ensemble wracają do Polski na pięć koncertów
Jeśli przegapiliście zeszłoroczny warszawski koncert kultowej funkującej grupy instrumentalistów z Chicago Hypnotic Brass Ensemble, w kwietniu będziecie mieli aż pięć okazji, by tamtą zaległość nadrobić, bo zespół właśnie zapowiedział całą trasę koncertową po Polsce. W skład zespołu wchodzi 7 braci dorastających w muzykalnej rodzinie trębacza Phila Cohrana — członka legendarnej Sun Ra Arkestra, z którym zresztą w 2012 roku nagrali wspólną płytę. Oprócz praktycznych umiejętności gry na instrumentach dętych, synowie wynieśli z domu także zamiłowanie do jazzowej awangardy, choć sami przyznają, że w pewnym momencie ich idolami byli raperzy Ice Cube i Eazy-E. Pod koniec lat 90. postanowili, że od tej pory będą zarabiać na życie grając razem na ulicach. Wtedy też rozwinął się i ukształtował ich styl — połączenie jazzowej tradycji brass bandów z funkiem, soulem i hip-hopem. Przez ten czas nagrali kilkanaście płyt długogrających w tym kultowe dziś New York City Live z 2007 roku i przełomowe Hypnotic Brass Ensemble. Jeśli idea żywego bigbandowego funku jest wam bliska, z pewnością nie pożałujecie spędzenia wieczoru w towarzystwie Hypnotic Brass Ensemble. Okazji będzie aż pięć, szczegóły poniżej! Widzimy się!
Plan trasy:
02.04.2019 / Poznań, Próżność / Facebook / Bilety
03.04.2019 / Warszawa, Niebo / Facebook / Bilety
04.04.2019 / Gdański Teatr Szekspirowski / Facebook / Bilety
05.04.2019 / Katowice, Hipnoza / TBA
06.04.2019 / Kraków / Alchemia / Facebook / Bilety
Hypnotic Brass Ensemble wracają do Warszawy!
Skład, którego w Warszawie nikomu przestawiać nie trzeba, czyli Hypnotic Brass Ensemble, 13 maja zagra w stołecznym klubie NIEBO!
Hypnotic Brass Ensemble to niezwykła orkiestra dęta z Chicago. W skład zespołu wchodzi 8 braci dorastających w muzykalnej rodzinie trębacza Phila Cohrana – członka legendarnej Sun Ra Arkestra. Oprócz praktycznych umiejętności gry na instrumentach dętych, synowie wynieśli z domu także zamiłowanie do jazzowej awangardy, choć sami przyznają, że w pewnym momencie potajemnie słuchali pod kołdrą hip hopu, a ich idolami byli raperzy: Ice Cube i Eazy-E.
W 1999 roku bracia zaczęli grać na ulicach i stacjach metra w Chicago. Niedługo później stworzyli 9-osobowy zespół brassowy. Od tamtej pory występowali i nagrywali m.in. z Erykah Badu, Gorillaz, Flea z Red Hot Chilli Peppers, Tony Allenem, Princem, Mos Defem, De La Soul, Ghostface Killah,Wu-Tang Clanem, czy Childish Gambino, a ich najpopularniejszy utwór „War”, trafił na ścieżkę dźwiękową kinowego hitu „Igrzyska Śmierci”.
W listopadzie zeszłego roku w wytwórni Honest Jon’s Records ukazał się ich dziewiąty album „Book of Sound”, będący hołdem dla spuścizny zmarłego w zeszłym roku Phila Cohrana i jego filozofii afrocentrycznego astralnego jazzu. Koncert w Niebie będzie jednak bardziej przypominał dotychczasowe pełne energii występy zespołu w Warszawie, pełne wpływów jazzu, funku, soulu i hip-hopu w klasycznym wydaniu, które najtrafniej oddaje określenie „huragan”. Tym samym koncert będzie zapowiadał kolejną płytę HBE, która ukaże się pod koniec roku – „Bad Boys of Jazz”.
Bilety (I PULA): WYPRZEDANA
Bilety (II PULA): Do nabycia na Biletomat.pl (bilety on-line + kolekcjonerskie), Going.pl oraz GoOut.pl
Bilety (III PULA): po wyczerpaniu puli drugiej
Odsłuch: Hypnotic Brass Ensemble Hypnotic Joints Vol. 1
Przed miesiącem kultowa funkująca grupa instrumentalistów z Chicago podzieliła się na Soundcloudzie pierwszą częścią kompilacji Hypnotic Joints rozpoczynającą serię płyt z instrumentalnymi utworami nagranymi przez grupę w trakcie ich prawie 20-letniej kariery. Teraz płyta trafiła na serwisy streamingowe. Jeśli idea żywego bigbandowego funku jest wam bliska, z pewnością nie pożałujecie pół godziny spędzonej w towarzystwie Hypnotic Brass Ensemble.