justin timberlake
Anderson .Paak i Justin Timberlake w nagraniu dla „Trolli 2”


Anderson .Paak i Justin Timberlake (nie) karzą się wyluzować
Justin Timberlake i Anderson .Paak, czyli filmowy Branch i Prince D wypuszczają wspólne nagranie do zapowiadanej na kwiecień animacji „Trolle 2”. 6 trolli, 6 nastrojów, 6 muzycznych gatunków — z takiego założenia wychodzą. Po kosmicznym singlu z SZĄ „The Other Side” JT bierze na warsztat (familijny) popowy funk. Razem z kolegą z muzycznej branży Andersonem .Paakiem nagrał dziełko, które wzywa do działania i nie traktowania siebie zbyt poważnie. „Don’t Slack” sygnowany zabawną wizualizacją to kolejny singiel promujący filmową animację. Duet sprawia, że nogi same zaczynają chodzić!
Justin Timberlake napisał książkę o sobie


Nie od dzisiaj wiadomo, że Justin Timberlake angażuje się w różne projekty. Głównie śpiewa, gra w filmach, angażuje się w działalność charytatywną, bywa konferansjerem, a ostatnio nawet napisał książkę. Właśnie tak. Wydawnictwo Hindsight & All the Things I Can’t See in Front of Me będzie zawierało prywatne zdjęcia z życia artysty, anegdoty, refleksje i obserwacje nabyte na podstawie życiowego doświadczenia. Oczywiście, jak to w przypadku tego typu publikacji, Justin nie stworzył książki sam. Jego opowiastki przelała na papier Sandra Bark, bestsellerowa pisarka New York Timesa, która wspomogła między innymi Cameron Diaz przy jej książce Ja, kobieta. Ponadto, okładkę zaprojektował grafik Michael Bierut, ten sam, który stworzył logo w kampanii prezydenckiej Hilary Clinton. Timberlake, po nieudanej płycie w stylu country i klapie jego trasy koncertowej, musiał czymś wypełnić pustkę. Wpadł więc na genialny pomysł, aby zaprezentować światu swoje złote myśli. Będziecie mogli je przeczytać 30 października. Tego dnia nastąpi premiera Hindsight & All the Things I Can’t See in Front of Me. W oczekiwaniu, przypomnijcie sobie poniżej „Człowieka z lasu”.
Justin Timberlake gotowy na lato

Nasz ulubiony piosenkarz country zdał sobie chyba sprawę z tego, że Man of the Woods zdążyło się pokryć nie tyle platyną, co kurzem i polorem i raczej nie wysmyczy z krążka żadnego wakacyjnego przeboju (choć w idealnym świecie miałby przecież na widelcu któryś z hajlajtów płyty — „Waves” lub „Midnight Summer Jam”). Wokalista postanowił jednak postawić na popowy przebój w stylu „Can’t Stop the Feeling”, choć po pierwszych odsłuchach trudno orzec, czy to numer o porównywalnym komercyjnym potencjale.
W nowym singlu „SoulMate” Timberlake nie owija bowiem w bawełnę — bierze generyczny, rozwodniony UK-bassowy bit, a w ramach refrenu nieznośnie zapętla frazę „for the night”. Całości patronuje wytarty imprezowy slogan — „summer starts now”. Współodpowiedzialni poza Timberlake’m są tu m.in. producent Nineteen85 i songwriter James Fauntleroy. Nie zrozumcie mnie źle, to jest numer, do którego można się będzie pobujać raz czy drugi w sprzyjających okolicznościach w przeciągu najbliższych tygodni bez poczucia żenady, ale nie jest to już Timberlake nie tylko wyznaczający trendy, ale nawet próbujący je kreować (jak to miało jednak miejsce na nieporadnym, ale w jakimś sensie wciąż autorskim Man of the Woods). To Timberlake bez skrupułów odcinający kupony i starający się desperacko ratować resztki swojej muzycznej kariery. Szkoda.
Recenzja: Justin Timberlake Man of the Woods

Justin Timberlake
Man of the Woods (2017)
RCA
Niedzielny występ w przerwie 52. finału Super Bowl można chyba z pewną dozą pewności uznać za pożegnanie Justina Timberlake’a ze statusem pierwszoligowej gwiazdy popu. To moment, do którego piosenkarz, a ostatnio częściej aktor, zbliżał się nieuchronnie po chybionym przynajmniej w połowie dwupłytowym The 20/20 Experience sprzed 5 lat. Ten schemat, fataliści powiedzą, że wyciągnięty żywcem z antycznego dramatu greckiego, przerabiało już przed nim wielu — ostatnio Katy Perry, do której wkrótce dołączyć ma Taylor Swift.
Wszyscy znamy legendę stojącą u podstaw kariery Justina — chłopiec z boysbandu nagrywa błyskotliwy debiut pieczołowicie wyprodukowany przez The Neptunes i Timbalanda w dużej mierze z materiału odrzuconego przez samego Króla Popu i tym samym staje się mocnym kandydatem do objęcia popowego tronu. Choć wydane trzy lata później FutureSex/LoveSounds, stworzone jako wspólna artystyczna wizja Timberlake’a, wspomnianego Timbalanda i Danji, nie zostało pierwotnie przyjęte przez krytykę i publiczność jednomyślną aklamacją, w istocie przybliżyło Timberlake’a w kolejce do sukcesji popowej korony. Justin, podobnie jak wcześniej Jackson, nie bał się poszerzać granic mainstreamowego popu, w ramach którego udało mu się wyrobić swój własny styl, który w trakcie siedmioletniej przerwy poprzedzającej wydanie The 20/20 Experience dojrzał i dał się doszlifować — z całkiem satysfakcjonującym rezultatem, pomimo tego że już wtedy współpracę z wypalonym w jakiejś mierze Timbalandem wielu postrzegało jako ryzykowną. Dopiero wypuszczona pół roku później druga odsłona obnażyła niewątpliwą, choć z początku wcale nieoczywistą prowizorkę projektu, odzierając Timberlake’a po części z przyszytej już całkiem mocno doń łatki popowego wizjonera.
Czym miało być Man of the Woods, jeśli nie wielkim comebackiem, ugruntowaniem zachwianej przed laty na ostatniej prostej pozycji podkopanej dodatkowo od tego czasu przez młodszych kolegów z branży? Być może jedynie kaprysem znudzonego aktora/eks-piosenkarza, który wraz ze spontanicznym duetem ze zjawiskowym Chrisem Stapletonem na nagrodach Country Music Association, wreszcie tchnął życie w nieskonkretyzowany wcześniej pomysł o powrocie do muzyki. Na fali tego dreszczyku emocji RCA wysłało wówczas do stacji country odrobinę ledwie tylko przecież countrujące „Drink You Away”. Jeśli jednak ktoś by mi wtedy powiedział, że Justin spróbuje na kolejnym krążku przede wszystkim pożenić R&B i americanę, uśmiechnąłbym się pod nosem i puścił rzecz mimo uszu. Tymczasem Timberlake nie tylko zdecydował się ten pomysł zrealizować, ale zaprosił do współpracy nikogo innego, a Timbalanda i The Neptunes, którzy o country wiedzą mniej więcej tyle, co T-Bone Burnett o hip-hopie. Timberlake odkopał też na tę okoliczność swoje pochodzenie (I’m the man of the woods and you’re my pride / I can’t make them understand but you know I’m a Southern man — śpiewa w tytułowym numerze nawiązującym stylistycznie trochę do folkowego epizodu Timberlake’a, nieporównywalnie bardziej zresztą autentycznego, przy okazji roli w Co jest grane, Davis? braci Coen, a trochę do licznych skeczy piosenkarza w Saturday Night Live), ale jego research nie miał zbyt wiele wspólnego z countrysoulowym bogactwem Tennessee.
Przeczytałem w ciągu ostatnich kilku dni bardzo wiele niepochlebnych opinii i niewybrednie skonstruowanych komentarzy pod adresem zarówno Timberlake’a, jego nowej płyty, jak i całej kariery w ogóle. Stara zasada o niekopaniu leżącego w internecie najwyraźniej się nie sprawdza. Ale szczerze mówiąc, myślę, że to już ostatni moment, żeby samemu do tego płonącego już żywym ogniem stosu dołożyć swoją gałązkę. Za kilka tygodni, może nawet dni, nikt już o tym albumie nie będzie pamiętał. Nieliczni wrócą do niego przed końcoworocznymi podsumowaniami, a za kilka lat ktoś odkopie jeden czy drugi singiel i nostalgia pomieszana z żalem ściśnie go za gardło. Mając tę wyjątkowo żywą (choć czysto hipotetyczną) wizję przed oczyma, nie mam ochoty tego Timberlake’a jeszcze dodatkowo rugać. Jeśli ktoś po odsłuchu futurefunkowego R&B w „Filthy”, rozwodnionego trap popu w „Supplies” i wyjątkowo kompromisowego akustycznego miksu folku i R&B w „Say Something” spodziewał się kolejnej płyty trzymającej się wspólnej osi i kreatywnie rozszerzającej granice popu, to musiał srogo się zawieść. A właściwie — niby dostał to, na co liczył, ale tylko na papierze.
W rzeczywistości, jak celnie zauważył w swojej recenzji Bartek Chaciński, Timberlake wykorzystuje americanę, folk i country przedmiotowo, traktuje je jako sample, pozostając wierny dotychczasowemu formatowi R&B z jego rytmiką i melodyką. A to dlatego, że po spotkaniu ze Stapletonem piosenkarz zamarzył, by zrobić całą płytę na kanwie jednej (całkiem udanej zresztą wówczas) countrypopowej piosenki, wspomnianego „Drink You Away”. Tymczasem okazało się nie da się na tym jednym schemacie, noszącym zresztą znamiona czegoś, co Amerykanie określają gatunkowo jako novelty (co można niezręcznie przetłumaczyć jako nowalijkę), sensownie zbudować ponad godzinnego albumu. Koniec końców piosenkarz musiał sięgnąć po wypełniacze — niezręcznie banalne interludia deklamowane przez jego własną żonę, budzące konsternację i niewpisujące się w żaden nadrzędny koncept proste jak konstrukcja cepa teksty, aż wreszcie festiwal wypełniaczy — średnio wyprodukowanych przeciętnych radiowych piosenek o niczym. To przy łagodnych szacunkach ponad połowa krążka.
Ale pomimo tego, co napisałem powyżej, nie zamierzam was przed Man of the Woods przestrzegać — to nie płyta, której słucha się za karę. Żaden wizjonerski album pop, ale też żaden dramat, blamaż czy katorga. Przeciętny popowy album, jakich co tydzień ukazuje się wiele, tyle że z o wiele szerzej zakrojoną medialną promocją. Nie ma sensu Timberlake’a demonizować — choć porzucił garnitur dla moro, nie popełnił żadnej stricte muzycznej zbrodni — otarł się o przeciętność, ot co. Man of the Woods jest nierówne, ale na tyle kompromisowe i wyważone brzmieniowo, że słucha się go całkiem nie najgorzej. Co więcej — można wyłowić z niego kilka bardziej niż przyzwoitych hajlajtów. Jeśli jesteście w tej połowie słuchaczy, która z owacjami i nadzieją przyjęła „Filthy” — elektrofunkową wariację na „Freeek!” George’a Michaela z domieszką Jamiroquai, to już macie jeden. Nawet w przeciwnym razie nie zaszkodzi wam sięgnąć po „Wave” — słoneczne koktajlowe R&B w stylu dawnych produkcji The Neptunes zbudowane wokół zwiewnego akustycznego motywu i zwieńczone powtarzalnym, ale dość szkicowo zarysowanym przedreferenem. Jeśli tęsknicie za Timberlake’m z pierwszej części The 20/20 Experience to numerem, który musicie przesłuchać będzie „Midnight Summer Jam” — prostolinijna, ale zręczna reinkarnacja neodyskotekowego R&B z zaskakująco dobrze skrojonym mostkiem. To Timberlake funkujący, wakacyjny, taneczny, niezobowiązujący i popowy — wciąż daleki od poszukiwań artystycznych, raczej poruszający się w obrębie wypracowanego przez laty formatu, ale robiący znakomity użytek z klasycznego Neptunesowego bitu. W podobny klimat uderza także „Breeze Off the Pond”, gdzie nawet bardziej Justin wkracza na muzyczne terytorium Mayera Hawthorne’a.
Jeśli z kolei wydaje wam się, że to jednak nie Timberlake i jego ekipa producencka nie podołali karkołomnemu zadaniu pożenienia country z R&B, ale samo założenie jest niemożliwe do zrealizowania, odsyłam was do błyskotliwego debiutu Nathaniela Rateliffa, do fenomenalnego „Movin’ Down the Line” z ostatniej płyty Raphaela Saadiqa, wreszcie do nagrań The Delines i Lake Street Dive. I pomyśleć, że być może wystarczyłoby, aby zamiast do Williamsa i Timbalanda Timberlake wykręcił numer do Ricka Rubina, który swego czasu zrobił znakomite płyty dla Dixie Chicks, The Avett Brothers czy Jakoba Dylana.
Justin Timberlake kradnie show podczas wczorajszego finału Super Bowl

Można było wątpić w nowy krążek Timberlake’a, na którym zamknął się w chatce na odludziu, by niezbyt zręcznie pożenić R&B z country popem. Można (całkiem słusznie) wątpić w jego poczucie estetyki od kiedy porzucił suit & tie dla spodni moro zestawionych z białymi sneakersami i czerwoną apaszką. Ale nie było wątpliwości, że jego występ w przerwie 52. finału pucharu Super Bowl będzie strzałem w dziesiątkę i bez trudu dorośnie do rangi całej imprezy. Podczas niemal 14-minutowego kipiącego od scenicznej charyzmy kreatywnego medleyu największych przebojów piosenkarza zapowiedzianego przez Jimmy’ego Fallona znalazło się także miejsce dla fantastycznej choreografii z jacksonowskiej szkoły, występu z ogromną marszową orkiestrą dętą i krótkiego hołdu dla Prince’a. Cywilizuje się także podejście organizatorów show do serwisów streamingowych — całość oficjalnie można zobaczyć na Youtubie.
Justin Timberlake jest prawdziwym człowiekiem z lasu

Drwalem na medal! Ma czerwoną koszulę w kratę, znoszone timberlandy i brodę. Mieszka gdzieś na południu w dzikiej głuszy, ponad 4 mile od Walmarta, gdzieś między namiotem pozostawionym przez grupę skautów uciekających przed niedźwiedziem, drewnianą chatką zbudowaną przez pierwszych amerykańskich osadników w czasie gorączki złota a samotną brzozą, którą nazwał Joe. Poza tym śpiewa kompromisowy pop soul w kwartecie rodem z barberszopu z samym sobą i jest takim wesołym Romek z Misia. Opinie o jego nowym krążku są podzielone — zarówno wśród krytyków (Pitchfork 3.8, widzieliście?), jak i wśród słuchaczy. Także w naszej redakcji będziemy się dopiero o nią kłócić, w związku z czym zostawimy was na razie z nowym teledyskiem Justyniana, a do tematu płyty wrócimy po weekendzie.
#FridayRoundup: Justin Timberlake, Rhye, The James Hunter Six, Skyzoo i inni

Dzisiejszy dzień stoi pod znakiem nowej płyty Justina Timberlake’a. Jeżeli jednak „Man of the Woods” Was zawiedzie lub zanudzi, to z pewnością znajdziecie alternatywę w postaci nowego krążka od Rhye, rapowych albumów od trueschoolowego Skyzoo oraz wielkiej niewiadomej jaką jest Brian. Na deser natomiast zostanie mała dawka soulowych brzmień od ekipy The James Hunter Six.
Man of the Woods
Justin Timberlake
RCA Records
Justin Timberlake jest absolutną legendą i ojcem współczesnego brzmienia muzyki pop. Po ponad 20 latach na scenie wciąż pozostaje na szczycie, co jest zasługą doskonałego odczytywania oczekiwań fanów i ciągłej ewolucji w stronę prawdziwie dojrzałych dzieł, takich jak The 20/20 Experience. Po 5 latach przerwy od nagrywania solowych albumów Justin zdecydował się powrócić w najlepszy sposób, jaki mógł wybrać. Funkowe i seksowne „Filthy”, monumentalne „Supplies” i emocjonalne „Say Something” udowadniają, że kombinacja Timberlake, Timbaland i The Neptunes to gwarancja niezawodnej jakości. Man of the Woods zawiera aż 16 utworów (65 min), tylko dwa występy gościnne i zaledwie kilku producentów. To po prostu nie może się nie udać. Polecam każdemu miłośnikowi każdej muzyki, w ciemno — Adrian
Blood
Rhye
Loma Vista Recordings
Pomimo całego zamieszania z wydawcą, wyników sprzedaży poniżej oczekiwań, czy wycofania się jednego z członków duetu, producenta Robina Hannibala, doczekaliśmy się kontynuacji delikatnego Woman. Mike Milosh, tym razem solo, zachowuje dużą część zmysłowego brzmienia Rhye, które podkreśla swoim niesamowicie wyjątkowym głosem. Jednocześnie stara się rozwijać koncepcję z pierwszej płyty, chociaż zmiany są równie subtelne, co dźwięki towarzyszące wokalowi. Po promujących singlach „Taste” i „Please”, słychać zmianę, którą zapowiada sam frontman – tym razem zamiast sypialnianego projektu mamy muzykę i dźwięki wręcz stworzone, do grania na żywo. Dodatkowo, po pięciu latach od Woman, nie będziemy musieli tak długo czekać na album kolejny po Blood. Prace już trwają! — Richie Nixon
Whatever It Takes
The James Hunter Six
Daptone
Mam takie wrażenie, może mylne, że choć muzyka Jamesa Huntera towarzyszy nam od lat (jego pierwsze solowe płyty to połowa lat 90., ale jego przełomem artystycznym był krążek People Gonna Talk wydany przez Roundera 12 lat temu) i systematycznie ewoluuje od rock&rollowego postrzegania blue eyed soulu w stronę rasowego rhythm & bluesa, to jednak to wciąż muzyka tła, która pięknie wypełnia przestrzeń, ale ostatecznie niewiele wnosi od siebie. Nie chcę absolutnie podważać kunsztu czy warsztatu ani samego Huntera, ani jego przybocznego kwintetu — ten jest bezsprzeczny, raczej nieśmiało zasugerować, że to co Hunter robi, robi znakomicie, jest jednak odtwórcze. Zagalopowałem się chyba zbyt daleko, ale mam wrażenie, że od kiedy przed dwoma laty zespół zaczął nagrywać dla Daptone coś jednak trochę drgnęło i jest nadzieja, że zgodnie z tytułem na nowym krążku Whatever It Takes The James Hunter Six, jak to się brzydko mówi z angielska, zrobią robotę — wszystko to, co będzie trzeba i czego nam, słuchaczom, będzie trzeba. Na poparcie mamy pięknie ubarwioną retro okładkę i trzy subtelne, ale z pewnością niebędące muzyką do windy single promocyjne — na czele z przewodzącym stawce „I Don’t Wanna Be Without You”. — Kurtek
In Celebration of Us
Skyzoo
First Generation Rich
Czołowy nowojorski trueschoolowiec młodego pokolenia wraca z czwartą płytą. In Celebration of Us zawiera piętnaście utworów, a wśród nich te na produkcji Illminda i Apollo Browna. Wydawałoby się, że treściowo dostaniemy to samo, co zawsze, ale chyba można liczyć na pewne zmiany: „Na tym projekcie chciałem skupić się bardzie na teraźniejszości niż miało to miejsce na moich poprzednich krążkach. (…) To album o tym kim jesteśmy i dlaczego jesteśmy tu gdzie jesteśmy jako społeczeństwo” – powiedział Skyzoo w jednym z wywiadów. Gościnnie pojawia się między innymi Raheem DeVaughn, a ciekawostką jest to, że w utworze „Parks & Recreation” usłyszymy sampel z utworu Michała Urbaniaka i Urszuli Dudziak „A Day In The Park”. — Dill
Amen
Rich Brian
88rising Music / Empire
Kiedy singiel „Dat $tick” Rich Briana (dawniej Rich Chiggi) zdobył popularność, nie wszyscy byli pewni z jakim nastawieniem podchodzić do dokonań młodego rapera. Jedni komplementowali wyjątkową jak na nastolatka barwę głosu, inni widzieli w nim kolejny rapowy mem, który zniknie w czeluściach internetu równie szybko jak się pojawił. Muszę przyznać, że sam wciąż jestem zawieszony gdzieś pomiędzy tymi opiniami. Debiutanckie Amen będzie więc pierwszym poważnym sprawdzianem dla chłopaka z Indonezji. Na albumie pojawią się jeszcze inni artyści z labelu 88rising — Joji i Niki, a także rozdający ostatnio gościnne zwrotki na prawo i lewo Offset. Ciekawe jak zmiana ksywki wpłynie na ostateczny kształt projektu. — Mateusz
Justin Timberlake i Chris Stapleton ponownie łączą siły

Gdy przed kilkoma tygodniami upubliczniona została tracklista nadchodzącej płyty Justina Timberlake’a (której premiera już za tydzień!), jednym z utworów, które z pewnością przykuły uwagę, było „Say Something” — duet z jednym z najciekawszych współczesnych piosenkarzy i songwriterów country Chrisem Stapletonem. Panowie spotkali się już nieco ponad dwa lata temu na rozdaniu nagród CMA, gdzie wykonali wspólnie dwa utwory. Wtedy też do stacji country wysłano „Drink You Away”, które jednak nie odniosło sukcesu w przeciwieństwie do „Tennessee Whiskey” Stapletona, które uczyniło go megagwiazdą, trafiając na szczyt listy. W wydanym wczoraj singlu „Say Something” Timberlake i Stapleton wypadają jednak znacznie gorzej — numer to kompromisowy, akustyczny miks folku i R&B. Kolejny rozczarowujący zwiastun Man of the Woods.
Justin Timberlake i jego postapokalipsa w wideoklipie do „Supplies”

A może to Justin Timberlake powinien wziąć udział w tworzeniu ścieżki dźwiękowej do kolejnej produkcji Marvela? W wideoklipie do „Supplies”, drugiego singla promującego Man of the Woods, Timberlake przedstawia wyrazisty komentarz na temat rzeczywistości. Podąża tym samym ścieżką obraną w „Filthy” i rozbudowuje swoją prasówkę o dystopijny, postapokaliptyczny obraz świata. Teledysk w reżyserii Dave’a Meyersa (autora między innymi klipów do „HUMBLE.” i „LOYALTY.”) koresponduje tu z pop-rapową warstwą muzyczną. Wśród pozostałych atrakcji mamy produkcję The Neptunes, Eizę González i zaskakujące zwroty akcji. Tytułowy las z nadchodzącego albumu Justina Timberlake’a musi być niezwykle ciekawym miejscem.
Kolejne szczegóły dotyczące nowego albumu Justina Timberlake’a

Im bliżej premiery Man of the Woods, tym bardziej intrygujące wieści docierają z obozu Justina Timberlake’a. Tym razem wokalista podzielił się wideoklipem uchylającym rąbka tajemnicy na temat procesu powstawania płyty. Mamy tu skrawki nagrań, znów trochę widoczków, no i obowiązkowo ujęcia z Timbalandem, Pharrellem Williamsem, Jessicą Biel i Chrisem Stapletonem (ten ostatni już nie powinien nikogo dziwić, zwłaszcza biorąc pod uwagę tracklistę płyty). Podejrzanie często padają też nawiązania do country. Timberlake określa nadchodzący album jako mieszankę modern Americana z brzmieniem automatu TR-808. Jednym słowem kosmos. Na ile uda się ten kosmos kontrolować? Przekonamy się już 2 lutego. Czekamy z niecierpliwością!