michael buble
Recenzja: Michael Bublé Nobody but Me

Michael Bublé
Nobody but Me (2016)
Reprise
Pamiętam moje pierwsze zetknięcie z muzyką Michaela Bublé — było to jakichś 12-13 lat temu na antenie radiowej Trójki. Ja byłem wtedy o połowę młodszy, a muzyka Bublé wydawała mi się przynajmniej dwa razy poważniejszą sprawą niż dziś. Kanadyjczyk nagrywał covery, ale miał warsztat, styl i urok, którym zgodnie z tradycją klasycznego crooningu potrafił pięknie grać w piosenkach. Chwilę później wydano It’s Time, a ja, dzieciak słuchający wówczas głównie rapu z Nowego Jorku i Atlanty, przyjąłem tę pozycję z nieukrywaną przyjemnością — oto historia wokalnego jazzu wyszła mi naprzeciw. Od lat już tego krążka nie słuchałem, ale patrząc na pełną oczywistości tracklistę, myślę, że byłoby to znacznie mniej owocne spotkanie niż wtedy.
W międzyczasie Bublé wyrósł na naczelnego współczesnego croonera Ameryki, zdążył nagrać kilka popowych przebojów wątpliwej jakości, całą masę przeciętnych coverów jazzowych standardów na potrzeby domykania tracklist swoich krążków i dziś jako zupełnie ktoś inny, w wieku 41 lat, wydaje dziewiątą płytę — Nobody but Me. Niczego sobie po tym krążku nie obiecywałem. I bardzo dobrze. Bublé mimo wszystko nadal nagrywa wokalny jazz, ale także radiowy pop i sam siebie wpędził w cholernie niekomfortową pozycję, sytuację, gdy sam nie do końca potrafi zdecydować się na to, kim chce być i w jakich czasach chce umiejscowić swoje brzmienie. W efekcie od pewnego czasu każdy jego kolejny album jest składanką rozmaitych trendów z różnych epok — od orkiestrowego jazzu lat 40. do numerów w stylu Katy Perry (w tym miejscu, jeśli ktoś nie dowierza, polecam sprawdzić „Today Is Yesterday’s Tomorrow”).
I tak oto bigbandowe „My Kind of Girl” (klasyk Lesliego Bricusse’a) ma czar dawnych nagrań piosenkarza wywodzących się z tradycji wokalnego jazzu, singlowe (i tytułowe) „Nobody but Me” (pozytywny radiowy kawałek z lekkim jazzowym zacięciem na poziomie aranżacji) — niezręczną rapowaną zwrotkę Black Thoughta, a „Someday” (miałki duet z Meghan Trainor brzmiący bardziej jak czołówka do serialu Disney Channel niż utwór na krążku kreowanym na jazzowy) — Harry’ego Stylesa wpisanego jako songwritera. Jest też poprawny, ale pozbawiony duszy cover „God Only Knows” Briana Wilsona czy Bublé próbujący śpiewać po włosku. Jak na złość piosenkarz żongluje zmianami stylistycznymi, co rusz wybijając słuchacza z rytmu i wprowadzając go w inny nastrój. Bublé wciąż potrafi znakomicie operować głosem, ale zazwyczaj jest zbyt sterylny, a momentami nawet manieryczny. Zupełnie tak samo jak na wprowadzającej słuchacza w Nobody but Me okładce.
Coverownia #9: Usher i Blake Shelton śpiewają „Home” Michaela Bublé

Tym razem Coverownia przekracza odrobinę Miskowe granice i prezentuje niecodzienne połączenie – piosenkę Michaela Bublé w wyśmienitym wydaniu country, wykonaną na żywo z udziałem Uszatka.
Czy są z nami Miskowicze, którzy lubują się w oglądaniu amerykańskiej edycji The Voice? Jeśli tak, to z pewnością wiedzą kim jest Blake Shelton. Niezorientowanych odsyłamy do sprawdzenia twórczości jednej z gwiazd współczesnego country, małżonka Mirandy Lambert. Wraz z Usherem, również jurorem wspomnianego wcześniej programu, wystąpili oni na koncercie Healing in the Heartland, serwując publiczności niesamowicie emocjonalne wykonanie ballady „Home”. Antyfani country (podkreślam, że sama się do nich zaliczam) pewnie nie będą zachwyceni, ale trzeba przyznać, że ten występ minimalnie tę niechęć zmniejszy (przynajmniej w moim przypadku tak się stało). Jakże pięknie współgrają zachowawczy wokal Sheltona i pełen temperamentu głos Uszatka.
Sprawdzajcie poniżej i podzielcie się z nami swoimi odczuciami do takich pozamiskowych klimatów.
Świąteczna odliczanka: Michael Bublé „It’s Beginning to Look a Lot Like Christmas”

Polska pod śniegiem (z istotnym wyjątkiem Wrocławia — wpisujcie miasta!), Mikołajki za nami — najwyższy czas rozpocząć coroczną świąteczną odliczankę. A wydaje mi się, że nie da się jej rozpocząć lepiej, niż przy pomocy tego świątecznego klasyka. „It’s Beginning to Look a Lot Like Christmas” z 1951 roku. Wtedy nagrali ją kolejno Meredith Willson, Perry Como & The Fontane Sisters oraz Bing Crosby. Siedem lat później kompozycję przypomniał Johnny Mathis na swojej siódmej płycie Merry Christmas. Od tego czasu to właśnie on był najczęściej kojarzony z tym utworem. Wreszcie, dwa lata temu wersja Michaela Bublé znalazła się na jego świątecznym krążku, Christmas. Do świąt zostało 17 dni i nie da się ukryć, że powoli wszystko zaczyna wyglądać jak Boże Narodzenie.
Recenzja: Boyz II Men – Love
„Bo z chłopakami nigdy nie wie, oj nie wie się, czy dobrze jest czy może jest, może jest już źle…„ śpiewałby sobie zapewne Jerzy Połomski, gdyby był dziewczyną… Dziś śpiewam ja, po przesłuchaniu nowej 8 płyty zespołu Boyz II Men (nie wliczam tu albumów z piosenkami świątecznymi itd.). Cóż trzeba przyznać zawsze miałam do nich słabość. Bo jak można nie mieć do pięknie, harmonijnie śpiewających facetów, ładne piosenki o miłości? Niestety od czasu odejścia w 2003 roku (z powodów zdrowotnych) Michaela McCaryego, forma grupy coraz bardziej schodzi w dół. W ciągu tych ostatnich sześciu lat grupa wydała 4 krążki (Throwback, Vol. 1 (2004) The Remedy (2006), Motown: A Journey Through Hitsville USA (2007) , Love (2009) i tylko jeden (ten z 2006 roku) z własnym, nowym materiałem. Pozostałe płyty zapełnione zostały coverami. I tak jak narzekać nie można na pełen motownowskich hitów album Motown: A Journey Through Hitsville USA, tak ich ostatnie dzieło Love to już porażka grupy.