recenzja
Recenzja: Marika Marta Kosakowska

Marika
Marta Kosakowska (2015)
Warner Music Poland
Marika postanowiła zrzucić kolorowe sukienki i warkoczyki, które towarzyszyły jej przez ostatnie lata i pokazać swoją nową, mniej znaną szerszej publiczności twarz. Tym razem jako Marta Kosakowska daje nam cząstkę siebie. (więcej…)
Recenzja: Eskaubei & Tomek Nowak Quartet Będzie dobrze

Eskaubei & Tomek Nowak Quartet
Będzie dobrze (2015)
For Tune
Kilkunastu polskich raperów randkowało z jazzem. Niewielu jednak miało na tyle werwy, by traktować go z należytą uwagą. Eskaubei jako pierwszy podjął sprawę po męsku nagrywając rapowany album po brzegi wypełniony przestrzenią dla muzyki improwizowanej.
Płyta przemawia szczerą pasją i pomysłem. Rzeszowianin intrygująco definiuje „Vibe” posiłkując się motywami autobiograficznymi. Z zaangażowaniem daje upust obserwacjom, emocjom i rozterkom. Na całe szczęście stroni od górnolotnych i pseudoliterackich wersów przekazując słuchaczowi czytelne do przeanalizowania gawędy. Jak nigdy wcześniej potrafi skupić uwagę odbiorcy, dzięki czemu śmiało można komplementować go charyzmą.
Umiejętności nie sposób również odmówić kwartetowi Tomka Nowaka. Mądrze rozdysponowane proporcje pozwalają przeciętnemu znawcy jazzu wyłapywać kolejne „ulubione momenty” na długo po wielokrotnym przesłuchaniu Będzie dobrze. Filip Mozul mistrzowsko naładował singlowy „Krok w przód”, Nowak z Wykpiszem i bezwstydnie pozamiatali „Chłód vs ciepło”. Popisy Kuby Płużka w „Nic nowego” czy „Regular Funk pt. 2” wspomina się równie długo. Równorzędnym graczem jest gęsto obsadzany Mr Krime, dzięki któremu klimat płyty w znacznej mierze porównywany jest z dokonaniami Native Tongues.
Będzie dobrze z pewnością docenią ci, którzy mają czas na słuchanie muzyki i oczekują od niej czegoś więcej niż chwytliwego refrenu. Pierwsza pełnowartościowa fuzja rapu i jazzu na polskim podwórku wyszła powyżej naszych oczekiwań. Jest dobrze!
Recenzja: Electric Wire Hustle Love Can Prevail

Electric Wire Hustle
Love Can Prevail (2014)
Every Waking Hour
Debiut EWH wywołał niemałe poruszenie w 2009 roku. Trio z Nowej Zelandii obok Fat Freedy’s Drop stało się wizytówką nowych brzmień rodem z Antypodów. Nienachalne zapowiedzi drugiego albumu, które ukazały się już w zeszłym roku budziły jednak pewne rozterki. Były one spowodowane odejściem z zespołu perkusisty Myele’a Manzanzy, będącego kręgosłupem EWH. Wraz z premierą Love Can Prevail okazało się, że obawy były niepotrzebne. Nowozelandczycy nagrali najwyższej kategorii album – wielopoziomowy, dopracowany, intrygujący i znacznie dojrzalszy od poprzednika.
Czterdziestopięciominutowa podróż rozpoczyna się przejmującym „If These Are The Last Days” skomponowanym w znanym dla EWH tonie. Podobne skojarzenia wywołuje „The Spirit”, „By & Bye„ czy „Numbers and Steel”. Najbardziej atrakcyjnymi punktami wycieczki są jednak nowe ścieżki wyznaczane przez EWH. Fantastycznie wypada jazzowy sznyt „Light Goes A Long Way”, skrzyżowanie soulu z subtelną inspiracją Pink Floyd w „Loveless” czy rozmarzone „Look In The Sky”, które mógłby swobodnie pobłogosławić sam Marvin Gaye.
To zdecydowanie najciekawsze z tegorocznych wydawnictw okołosoulowych. Jeszcze miesiąc temu stawiałem, że Mara z Dave’em ulegną i dadzą się z miejsca zaszufladkować jako kolejni wykonawcy PBR&B. Na całe szczęście nie miałem racji. Darując sobie i Wam kolejnych dawek szlachetnych epitetów – poświęćcie uwagę tej płycie, po stokroć warto.
Recenzja: Slakah the Beatchild Soul Movement Vol 2

Slakah The Beatchild
Soul Movement Vol 2 (2014)
BBE
Zapowiadana od dwóch lat kontynuacja debiutanckiego albumu Beatchidla w końcu ujrzała światło dzienne. Niepośpieszne tempo pracy Kanadyjczyka, który na przestrzenni czasu uwikłany był w kilka projektów jednocześnie, pozwoliło mu nie zawieść entuzjastów Soul Movement Vol 1. Płycie daleko od zakalca, jednak nie spodziewajcie się piramidy smakołyków. Slakah wybiera te same ścieżki i korzysta z podobnych patentów. Nie zmienia to faktu, że wciąż jest pierwszorzędnym producentem, solidnym wokalistą i dobrze czującym groove raperem.
Sequel to godny następca części pierwszej, a fakt, że Kanadyjczyk wydał ją dopiero teraz, wyraźnie działa na jej korzyść. Integralna brzmieniowo, jest niezłym prezentem dla wielbicieli J Dilli, Ampa Fiddlera czy pierwszych płyt The Black Eyed Peas. Beatchild napomknął przed kilkoma miesiącami, że Soul Movement ukaże się w aż pięciu odsłonach. Fani gatunku soulful hip hopu – możemy spać spokojnie, do 2026 roku będziemy mieli czego słuchać.
Recenzja: Ten Typ Mes Trzeba było zostać dresiarzem

Ten Typ Mes
Trzeba było zostać dresiarzem (2014)
Alkopoligamia
Ten Typ Mes to raper praktycznie niezawodny. (więcej…)
Recenzja: MØ No Mythologies to Follow

MØ
No Mythologies to Follow (2014)
Sony Music
Podczas gdy mainstreamowe R&B kurczowo trzyma się wypracowanych przed laty schematów, powtarzając te same banały, co najwyżej w odrobinę zmienionej tonacji, prężnie rozwijający się kontrruch, który śmiało możemy określić jako alternatywne R&B, od kilku lat zalewa słuchaczy kolejnymi propozycjami redefinicji brzmienia drugiego bieguna gatunku. Paradoksalnie współcześni twórcy w poszukiwaniu wymyślnych sposobów manifestacji swojej indywidualności, często nieoczekiwanie wpadają w zgoła podobną pułapkę — chroniczny brak charakteru.
Ku przestrodze wszystkim aspirującym twórcom, właśnie ukazał się debiutancki album duńskiej piosenkarki ukrywającej się pod niewiele mówiącym, a jeszcze bardziej zagadkowym w kwestii wymowy, pseudonimem MØ. No Mythologies to Follow odkrywa kulisy zawartości krążka jeszcze na poziomie samego tytułu, bo w istocie jest to instynktowna fuzja wszystkiego, na co można było się natknąć w niezależnej muzyce popularnej w ciągu ostatnich kilku lat. Są ukłony w stronę brytyjskiej sceny R&B, flirt z indietroniką, a całość przenika bezwarunkowa fascynacja popem ery cyfrowej.
Różnorodność rzecz jasna jest w cenie, a dywersyfikacja źródeł inspiracji oczywiście nie jest niczym złym, ale im dalej w las w pożyczaniu kolejnych elementów od otoczenia, tym większe ryzyko, że efekt końcowy okaże się trywialny i bez wyrazu, zwłaszcza, jeśli nie potrafimy się zdecydować czy chcemy brzmieć bardziej jak Florence + the Machine, Lykke Li, The Weeknd czy AlunaGeorge. I właśnie już w samym tytule No Mythologies to Follow tkwi jego największa tragedia — że z przekąsem posłużę się tak głęboko osadzonym właśnie w mitologii słowem. To symbol, idea, może nawet doktryna nakreślona wyraźnie i jednoznacznie, której skutkiem jest modnie oprawiony produkt na nowe czasy dla nowego odbiorcy. Tutaj należy doprecyzować, że chodzi o współczesnego odbiorcę globalnego, któremu na każdym kroku wmawia się, że jest wyjątkowy i potrzebuje dla siebie równie niepowtarzalnych gadżetów. A jednym z nich, na pewnej płaszczyźnie nawet najważniejszym, bo niejako pozycjonującym resztę, jest właśnie muzyka.
I tu z pomocą przychodzą Sony Music i MØ. Wielkie wytwórnie już dawno temu odkryły potencjał internetu i przeliczyły na dolary gusta wychowanej w jego ramach grupy odbiorców. A skoro najpewniej nie uda im się sprzedać nowego singla Katy Perry, to już rozważna inwestycja w pracowitego i do pewnego stopnia samokreującego się młodego wykonawcę najpewniej okaże się znacznie bardziej efektywna. Nie szukając daleko, wystarczy przypomnieć sobie głośny debiut Lany del Rey, która niezależna była co najwyżej od ograniczeń w rotacji jej singli w stacjach radiowych, a za jej songwriterskim geniuszem czaił się cały sztab pracowników kreatywnych i specjalistów od tworzenia wizerunku w Interscope.
To nie żaden precedens, ani tym bardziej szablon, który moglibyśmy przyłożyć bezwiednie do MØ, a jedynie dowód, że to, co współcześnie niejednokrotnie próbuje się sprzedać odbiorcom jako jedyne w swoim rodzaju, bardzo często jest jedynie marketingową kreacją, a na poziomie faktycznej treści okazuje się wydmuszką.
To co prawda nie przeczy temu, że No Mythologies to Follow może się podobać, ale rzuca pewien cień na i tak już niedoskonały materiał naszpikowany takimi zagwozdkami jak „Don’t Wanna Dance”, które niemal żywcem pożycza frazę w refrenie z przeboju Mando Diao o podobnym tytule, czy „Dust Is Gone”, będącym pod każdym względem idealną imitacją wydumanych ballad wspomnianej Lany del Rey. W tej sytuacji z werdyktem czy MØ ma od siebie coś ciekawego do zaoferowania, najbezpieczniej będzie poczekać do jej kolejnej płyty.
Recenzja: Takuya Kuroda Rising Son

Takuya Kuroda
Rising Son (2014)
Blue Note
Kielce, 7 marca 2014.
Drogi Milesie,
Co słychać, byku? Mam nadzieję, że podtrzymujesz dietę, biodro Ci nie dokucza i trzymasz się blisko z Evansem i Trane’em — Wasze nagrania do dziś sprawiają, że kapcie spadają. Wierzę też, że pogoniłeś Betty i Cicely, odnajdując upragnioną harmonię z Frances.
Sporo zmieniło się od czasu, kiedy nas opuściłeś. Muzyka przeobraziła się diametralnie, sam nie wiem czy na lepsze. Coraz rzadziej korzysta się z instrumentów, cyfrowe metody dominują. Nuty potrafi przeczytać co pięćdziesiąty gość. Z jazzem nie jest jednak tak źle. Shorter wciąż robi swoje, Hancock, Jarrett i Stańko również trzymają fason. Z powodzeniem uświadczysz też świeżych, prawdziwych cwaniaków. Groźnych i głodnych skurczybyków, którzy zasługują na rozgłos. Jednym z takich asów jest Takuya Kuroda, dla którego Twój dorobek stanowi źródło największej inspiracji.
Japoński trębacz, kojarzony dotychczas głównie z twórczością José Jamesa, wyznaczył przed sobą niełatwe zadanie. Proponując Jamesowi stanowisko producenta wykonawczego, zakasał rękawy i wziął na siebie odpowiedzialność lidera oraz głównego kompozytora. Debiutancki album Kurody w szeregach Blue Note miał okazać się najtrudniejszym sprawdzianem w jego karierze. Pewnie już się domyślasz, dla pewności napiszę jednak — Takuya spisał się medal, tworząc niezwykle wyważony, wyrafinowany i kunsztowny materiał.
Japończyk wyklarował na albumie bogatą mieszankę gatunków. Jazzowy konar wypuszcza silne soulowo-funkowe gałęzie, gęsto pokryte liśćmi w odcieniach R&B, afrobeatu i hip hopu. Nikogo nie powinny dziwić skojarzenia z warstwą muzyczną No Beginning, No End — wszak Kuroda zbudował Rising Son z pomocą klawiszowca Krisa Bowersa, basisty Salomona Dorseya, perkusisty Nate’a Smitha i puzonisty Coreya Kinga. Różnica polega jednak na tym, że Kuroda pozwolił im zagrać przestronniej i śmielej. Zwróć uwagę na Bowersa — często ma pole do popisu, a w „Green and Gold” i „Sometime, Somewhere, Somehow” gra jak nawiedzony. Wystarczy, że posłuchasz „Afro Blues”, a zrozumiesz, co mam na myśli.
Kuroda stawia na melodyjność i harmonię. Solówki Japończyka nie są przekombinowane — staranne i przemyślane. Umiejętnie gra na emocjach. Brzmienie oddycha i trafia w czułe punkty. Sprawia, że chce się nagle zatrzymać, by za chwilę ruszyć z kopyta — w końcu wzorował się na najlepszych.
Nie mam wątpliwości, że jesteś w tej chwili w trakcie odsłuchu Rising Son. Zdolny gracz, nieprawdaż? Trzymaj za niego kciuki.
Do następnego, K.Zięba
Recenzja: Matana Roberts Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile

Matana Roberts
Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile (2013)
Constellation Records
W drugiej części jazzowej sagi, Matana Roberts muzycznie i tematycznie sięga ponad pół wieku wstecz do opasłej szuflady pełnej wspomnień swojej babci. Wzloty i upadki, święta i dni powszednie na tle walki o równość rasową i polityczno-społecznych zawiłości ilustruje niesamowicie uduchowiona muzyczna kreacja.
W czasach, gdy nawet afroamerykański jazz zazwyczaj odcina się od swoich muzycznych korzeni na rzecz miejskiej elegancji, Coin Coin Chapter Two: Mississippi Moonchile wydaje się być projektem możliwie jeszcze bardziej niezwykłym — mimo awangardowego charakteru płyty, jej bluesowo-soulowo-gospelowe podszycie jest bezdyskusyjne. To swoisty seans spirytystyczny — osadzony głęboko w tradycji rytuał o znaczeniu niemal religijnym, uroczyście odprawiany przez Matanę i jej znamienitą nowojorską świtę. Osiemnaście pozycji w spisie utworów składających się na ponad trzy kwadranse muzyki to raczej jedna długa kompozycja podzielona na części według intuicyjnego klucza. Niezwykle pełne i działające na wyobraźnię doświadczenie wypełniają serie na wpół improwizowanych tematów, mieszające się z recytacją fragmentów rodzinnej historii i hipnotycznymi partiami tenora — wszystko zgodnie ze ściśle ustalonym obrządkiem.
To tradycja przełamana awangardą — kreatywna i natchniona opowieść — kolejna rewelacyjna pozycja w katalogu Matany Roberts.
Recenzja: Washed Out Paracosm

Washed Out
Paracosm (2013)
Sub Pop
Trudno uwierzyć, że mijają właśnie cztery lata od definiującej ramy chillwave’u epki Life of Leisure. Cztery lata to w dobie internetu cała wieczność dla muzycznych trendów i fadów. W tym czasie rodzą się i umierają całe subkultury. Żaden hype nie trwa tak długo. A jednak — podczas, gdy koledzy po fachu uciekają w nu disco, Washed Out wydaje właśnie kolejny chillwave’owy album.
Zgodnie z nazwą i brzmieniem chillwave to muzyka, która ma przynosić orzeźwienie w gorące letnie dni. Tak przynajmniej rozumieli ten koncept Beach Boysi, zanim jeszcze go nazwano czterdzieści lat później, i tak rozumiem go ja obecnie. Szczęśliwie mamy tego roku idealne warunki meteorologiczne, by sprawdzić Paracosm w praktyce. Bez chwili wahania postanowiłem więc przetestować płytę w plenerze w losowo wybranych 40 stopniach Celsjusza w pełnym słońcu. Zaczyna się… Skąpana w słońcu złota plaża, lazurowe niebo, rajskie tropiki… Otwieram oczy, rozglądam się dookoła — w jednej chwili dociera do mnie nieznośny gwar zakorkowanej ulicy, powietrze pełne duszącego dymu i zdaję sobie sprawę, że moje trampki coraz bardziej integrują się z roztopionym betonem. Czas uciekać z miasta.
Paracosm to album do słuchania za dnia, gdzieś między świtem a zachodem słońca — najlepiej oczywiście w słońcu na plaży. Na wpół oniryczny, mglisty, budujący swoje brzmienie z wielu nakładających się na siebie warstw — trochę jak w shoegazie, ale bez odkurzaczy. Nie jest to rzecz jasna nowy koncept, ale jeden z tych, które dają naturalnie brzmiące owoce, zwłaszcza gdy tworzy się muzykę, która z założenia ma odprężać. Dźwięki zlewające się — jeden w drugi, leniwie ewoluujące melodie, psychodelicznie płynące syntezatory — to w telegraficznym skrócie arsenał Washed Out na Paracosm. To przyjemna, słoneczna muzyka, którą przed banałem chronią niebezpośrednie rozwiązania melodyczne i nieoczywista, brudna (może nawet odrobinę lo-fi’owa?) produkcja. Koncepcja co prawda wciąż pozostaje taka sama, ale jednak jest inaczej niż we wcześniejszych nagraniach Amerykanina — przestrzeń, tak niezbędna w chillwavie, wydaje się być tu kreowana w inny sposób — wciąż bardzo kompetentny, kto wie, być może nawet bardziej wyważony i przemyślany.
Paracosm bez cienia wątpliwości trzeba określić jako świeży, ale raczej nie ze względu na wyjątkowość, a orzeźwienie, jakie niesie i niezwykle harmonijny, prawdziwie chilloutowy świat, jaki kreuje przy pomocy dźwięku. Obowiązkowy soundtrack na ostatnie tygodnie tegorocznego lata.
Recenzja: Pretty Lights A Color Map of the Sun

Pretty Lights
A Color Map of the Sun (2013)
8 Minutes and 20 Seconds Records
Pisząc o odsłuchu kilka dni temu byłem bardziej pozytywnie nastawiony wobec nowego wydawnictwa Pretty Lights — dziś natomiast jest nieco inaczej. Powracający na scenę po trzech latach Derek Smith swoim nowym albumem wniósł wiele świeżości, ale także powielił kilka wcześniej sprawdzonych schematów. Okres 36 miesięcy to szmat czasu na różnego rodzaju eksperymenty, próby i zabawy w nowe metody produkcji. Będąc dotychczas tylko i wyłącznie producentem opierającym się na samplingu, Smith postanowił rozwinąć swój artystyczny wachlarz i pójść w kierunkach wcześniej przez siebie nieodkrytych.
Na przestrzeni lat 2011-2013 podróżował wzdłuż kraju, zatrzymując się m.in. na Brooklynie i w Detroit, aby tam na długie tygodnie zamknąć się w studio z grupą muzyków sesyjnych i rozpocząć proces tworzenia surowego materiału. W celu pozostawienia starych zwyczajów w tyle — Smith postanowił zerwać z tradycyjnym wykorzystywaniem fragmentów cudzych utworów. Na zasadzie organizowanych jam sessions zdecydował się napisać muzykę, którą najpierw zarejestrował na staromodnych taśmach, a następnie przeniósł na ponad trzydzieści winylowych płyt. Ostatnim etapem procesu kreacji było pocięcie i przearanżowanie wszystkich nagranych fragmentów, dodając do nich szczyptę elektroniki i syntezy dźwięku. Brzmi kreatywnie, prawda?
Interesujące i innowacyjne podejście do stworzenia nowej muzyki dało artyście zdecydowanie wiele korzyści. Pierwsza i najważniejsza z nich to malutki krok w stronę statusu producenta à la Quincy Jones. Kierowanie grupą muzyków i przelewanie usłyszanych w myślach melodii na papier to z pewnością cięższa praca niż wrzucanie sampli na pady. Jakkolwiek by to jednak Derekowi nie pomogło, jego nowatorskie metody niekoniecznie przełożyły się na nowatorskie brzmienie. Podczas gdy płyta pełna jest ciepłych, analogowych dźwięków, całość może być co najwyżej nazwana solidnie zrealizowanym albumem, w którym piękna historia bluesa i soulu spotyka się z surowym brzmieniem syntezatorowych leadów. Jazzowe melodie występujące u boku mocnej elektronicznej stopy i werbla funkcjonują bardzo dobrze, ale nie jest to coś, czego już wcześniej nie słyszeliśmy. Odwzorowując pewne schematy lat 90. artysta jakby nieco zapomniał skupić się na przyszłości, zbytnio zajmując swój umysł tym, co w muzyce już za nami. Minimalizm, za którym producent starał się podążać, jest także niezbyt słyszalny — większą uwagę od powyższego nurtu zwracają duże ilości instrumentów, warstw i dźwięków użytych na płycie.
To bardzo dobrze skomponowany album, w którym czuć inne, alternatywne podejście do procesu tworzenia muzyki. Za wysiłek i wkład należą się artyście słowa pochwały, aczkolwiek efekt końcowy mógłby być nieco lepszy i bardziej zaskakujący. Z pewnością na płycie znajdzie się kilka perełek, które będą towarzyszyć nam podczas letnich imprez nie raz, nie dwa. Album zdecydowanie spodoba się wszystkim fanom połączenia elektroniki z rapem opartym na elementach jazzu i bluesa.