recenzja
Throwback album: Masta Ace
Mam swoje upodobania co do płyt, których słucham w samochodzie. Na przykłada za miastem zupełnie nie odpowiada mi hip hop. Jadąc polskimi drogami w tych jesiennych krajobrazach najprzyjeniej słucha mi się soulowych diw i ich obszernych utworów zawierających w sobie wszystko co cieszy oko, ale także mega rockowych hitów o które sama bym się nie podejrzewała. Przyznaje się do tego, że fajnie brzmią mi wśród polskich pól takie utwory jak np „Mama, I’m coming home” Ozzy’ego czy „Crazy” Gnarls Barkley. W pierwszej dziesiątce znalazłaby się też na pewno Angie Stone z utworem „Life Goes On”. Ale to za miastem. W mieście, w którym z zamiłowaniem spędzam 90% swojego życia, dobór ścieżki dźwiękowej do samochodu mam zupełnie inny. Mam i Beyonce i Justina i Erykah i Musiqa. No, przeróżności. O boże, zabijcie mnie – na mojej super składance mam nawet Rihannę. Mam też klilka płyt-mixów od mojego chłopaka z oldschoolowym hip hopem. W mieście hip hop to mus. Nawet jak go człowiek włączy w maluchu to czuje się ważny jakby sunął conajmniej GMC Yukon Denali. Jeśli chodzi o całe płyty hip hopowe, które w moich kategoriach nadają się do słuchania od początku do końca to jest takich niewiele. Na pewno jakieś Commony, Nasy, Kanye i pare takich beściaków. Dzisiaj chciałam wam polecić płytę, która mimo tego, że mało znana topuje w moim rankingu płyt hip hopowych do samochodu (no i w generalnym też sobie nieźle radzi).
O Masta Ace nie będę się rozwodzić bo to nie clue tej recenzji. To raper starej szkoły – zaczynał pod koniec lat 80tych. Płyta, którą tu opiszę z pewnością nie jest jedyną godną polecenia w jego dorobku (warto wspomnieć choćby „Disposable Arts”) ale to już zostawiam wam do odkrycia.
„A Long Hot Summer” wydane w 2004 roku ma jedną z najlepszych ogólnych koncepcji jakie moje uszy słyszały. Nic na tej płycie nie ma zbędnego, każdy skit jest częścią spójnej historii ciągnącej się od pierwszego do ostatniego utworu. Historia opowiadająca o undergroundowym raperze i jego podejrzanym znajomku przenosi nas w klimat gorącego lata w Brooklynie. Zróżnicowanie tematyczne płyty jest zaskakujące – jest tu krótka historia pewnej męsko-damskiej znajomości (Brooklyn Masala), historie o problemach biednych raperów (Da Grind), jest coś o ciemnych interesach w showbiznesie (The Ways), są zachwyty nad pięknem świata (Beautiful), jest hymn o nienawiści do ludzi i frustracji (F.A.Y.), historie prosto z trasy koncertowej (Travelocity), jest nawet coś o praniu (Soda & Soap) ;) Klimat płyty jest tak autentyczny, że słucham jej z zapartym tchem od początku do końca. Nie ma tu nic co można by wyrzucić bo posypałaby się cała historia i to jest w tej płycie powalające.
Album przepełniony jest gorączką i zaduchem gorącego lata w Nowym Jorku dlatego najlepiej słucha się jej właśnie o tej porze roku. To płyta dla tych, którym nie przeszkadza brud, hałas czy szemrani osobnicy z dziwnych dzielnic, bo wiedzą, że to wszystko jest częścią wielkomiejskiej stuktury. Na koniec dodam, że goście na płycie równiez nie zawodzą – wśród nich Edo G., The Beatnuts, Rahzel, Jean Grae czy Big Noyd.
Nie pozostaje mi nic jak zachęcić was to ściągnięcia tej płyty. Ach, dodam, że jeśli nie lubicie hip hopu to nie macie się co łudzić, że zrozumiecie co miałam na myśli pisząc tę recenzję.
P.S. Polecam Good Ol Love wyprodukowane przez 9th Wonder.
Tracklista
1. The Count (Interlude)
2. Big City
3. Good Ol Love
4. Fats Belvedere (Interlude)
5. Da Grind Feat. Apocalypse
6. H.O.O.D.
7. The Stoop (Interlude)
8. Beautiful
9. F.A.Y. Feta. Strick
10. Fats Crib (Interlude)
11. Soda & Soap Feat. Jean Grae
12. Do It Man Feat Big Noyd
13. Brooklyn Masala Feat. Leschea
14. The Proposition (Interlude)
15. Travelocity Feat. Punch&Words
16. The Ways
17. Wutuwankno Feat. Edo G.
18. The After Party (Interlude)
19. Oh My God Feat. The Beatnuts & Rahzel
20. Cellmate (Interlude)
21. Revelations
DOWNLOAD FROM SENDSPACE
Throwback album: T-Love – Long Way Back – DL

1 The Reel Love (Skit)
2 Swing Malindy
3 When You’re Older (Ode To The Pickaninny)
4 Fortress (Of A Prophet)
5 Modern Magdalena (Skit)
6 Who Smoked Sunshine?
7 Intellectual Proptease
8 Seven – [Guest] Dwele
9 Non-Stop Toast (Skit)
10 Witch-Bitch?
11 Chiquita
12 Long Way Back – [Guest] Dwele
13 Wanna-Beez – [Guest] Chali 2na
14 Oh-So Suite (When Malindy Sings)
T-Love wypłynęła na scenie Los Angeles w latach 90. Jej prawdziwe imię to Tauna Taylor-Mendoza. Należała do Highways Crew, w której szeregach znajdowali się również członkowie The Pharcyde i Freestyle Fellowship. T-Love kilka razy lądowała w studiu, brała też udział w bitwach freestyle’owych zanim w końcu podpisała umowę z Capital w połowie lat 90tych jako duet Urban Pop. Ta wspólpraca nie zaowocowała wprawdzie żadnym albumem ale na pewno sprawiła, że raperka nauczyła się kilku rzeczy o muzycznym światku. Jej debiutancka epka Return of the B-Girl została wydana już przez jej własny label Pickaninny. Gościnnie udzielili się na niej Kool Keith, Jurassic 5, Chali 2na i Miles Tackett (Breakestra). Nie będąc pewną swoich szans w showbiznesie T-Love zaczęła udzielać się jako dziennikarka. Była wolnym strzelcem – pisała dla kilku magazynów hip-hopowych i wspomagała tworzenie książek It’s Not About a Salary oraz Girl Power. W międzyczasie jej epka zyskała małe uznanie w Stanach. O wiele lepiej płytę przyjęto za granicą. To spowodowałe, że T-Love zdecydowała się na przeprowadzkę do Wielkiej Brytanii. I to właśnie tam wydany został jej debiutancki album Long Way Back. Album ten to udana mieszanka słowa mówionego, jazzu i standardów hip-hopowych. Jest zdecydowanie inspirowana muzyką jej poprzedniczek – Eryki Badu, Lauryn Hill czy Indii Arie, posiada jednak zdrową dawkę indywidualizmu i charakteru. Love ma wyjątkowe zdolności operowania głosem jak instrumentem; jej śpiew przypomina współczesne wokalistki jazzowe takie jak Melba Moore czy Diana Krall. T-Love jednak zmienia styl z kawałka na kawałek – raz jest raperką, raz poetką, raz wokalistką. Clue całego albumu to moim zdaniem utwór Seven – duet z Dwele. Niesamowite zgranie ich głosów i klimat jaki wprowadzają do tego utworu udaje się osiągnąc niewielu współpracującym ze sobą artystom. Zresztą…
Soulshit recenzuje: Me’Shell NdegéOcello – The World Has Made Me The Man Of My Dreams

Nowy album Me’Shell NdegéOcello o bardzo rozbudowanym, poetyckim tytule The World Has Made Me The Man Of My Dreams bije na głowę wiele albumów z metką soul/funk wydanych w tym roku. Jedyna w swoim rodzaju, multiinstrumetalistka, wokalistka, producentka. Jej najnowszy album (7 z kolei?) to połączenie muzyki soul, czy funk z rockowym brzmieniem. Genialny Sloganeer, z zaangażowanym tekstem, bez zaowalowania opowiada o obłudzie, zakłamaniu, religii. Mocny początek. Rozbrajaja mnie perkusja i gitarowe riffy. Meshell opowiada o drodze do raju. Ona robi to w niepowtarzalny sposób. Kolejny utwór Evolution spokojnie mógłby znaleźć się na jej poprzednim wydawnictwie solowym Comfort Woman z 2003 roku, klimaty dubowe, wyrazista gitara basowa, kojący wokal. Kolejne mistyczne wyznania czarnoskórej artystki. Lovely Lovely utrymany jest w podbnych klimatach muzycznych. Kto dzisiaj nagrywa taki soul? Elliptical niesie kolejne mesjanistyczne wersety Meshell. Mam wrażenie przestrzenności tej muzyki, jest dla mnie wielowarstwowa i głęboka. Gitarowe Shirk to ukłon w stronę genialnego Bitter z 1999. Słychać inspirację Afryką. Bardzo subtelnie, nastrojowo, piękne. Article 3 kontynuuje wątek plemienny, tudzież ludyczny. Trochę nie rozumiem tego utworu, w szczególności wersów o uwielbieniu kreacji. Michelle Johnson to jeden z głównych gwoździ programu na The World Has Made Me The Man Of My Dreams. Bardzo podoba mi się przesłanie, które niesie ten kawałek. Dawno nie słyszałem tak prawdziwych wypowiedzi w muzyce, muzycznie Meshell sięga do ostrzejszych brzmień, gitara, perkusja… by w końcówce utworu wprowadzić nas w 4 wymiar dźwięku… Krótkie Headline, ale i treściwe. Muzycznie robi się bardzo ciekawie, powiedziałbym, że garażowo i mrocznie. Solomon to kawałek z pozytywnym przesłaniem o macierzyństwie, bez żenady, szczerze. Meshell dedykuje ten utwór swojemu synowi, nie bez znaczenia pozostaje fakt, że wychowuje dziecko w związku homoseksualnym. Piękna kołysanka. Gorzkie Relief (A Stripper Classic) to mój ulbuiony moment na płycie. Utwór bardzo gorzki, przejmujący, chwyta. Meshell wydaje się być pogodzona ze sobą, nie kąsi jadem, brzmi wiarygodnie i do bólu szczerze. Bonusowy A Different Girl (Every Night) to godny nastepca swojego poprzednika. Świetna aranżacja, przypomina mi pewien utwór z płyty Hird – Moving On.
Podsumowując, The World Has Made Me The Man Of My Dreams nie zaskakuje. Kolejna świetna płyta Meshell. Artystka powraca w mroczniejszym wydaniu. Płyta bardzo spójna, klei się w porządną całość. Perfekcyjna aranżacja (z tego powodu opóźniono wydanie LP o kilka miesięcy). Polecam fanom dobrej muzyki. Gorąco.
Kano – London Town – Recenzja

Dla przypomnienia This Is The Girl :
Jesli nie doleciał do Was jeszcze London Town, to możecie go sciągnąć tutaj.
Kanye West – Graduation – Recenzja

3 studyjny album Kanye Westa, jedna z najbardziej wyczekiwanych premier 2007. Album szeroko komentowany przez media, do niedawna internet zalewały plotki o tym, że Kanye nieustannie szlifuje materiał. Mama Kanye zarzekała się w wywiadach, że album jest najlepszy pod względem lirycznym, oliwy do ognia dodało wuwołanie konfliktu między Kanye a 50 Centem, o to, który z nich sprzeda większą ilość płyt 11 września, gdyż taka jest oficjalna data wydania krążków. Oba albumy wczoraj wypłynęły na fale internetu.
Gratuation otwiera Good Morning, melodyjne chórki wraz z rytmicznym podkładem, który niesie za sobą skojarzenia z utworem Breathe – Massiva Attack. Doskonały początek albumu. Champion to Kanye w pełnej okazałości, funkujacy beat, chwytliwy refren pozytywny przekaz, aż dziwne, że West nie pokusił się o dodanie swoich ulubionych „chipmunków”. Stronger to nowa jakość w twórczosci Kanye, rozwalają sample z klasycznego Harder Better Faster Stronger Daft Punk, rozwala arogancja rapera, z której jest znany. Stronger to jeden z najjaśniejszych numerów na Graduation, myślałem, że album, jako całość będzie mash-upem elektronicznych beatow z old-schoolowymi samplami. I wonder nie porywa. Ciekawy beat, zbyt powtarzalne wokale w tle. Good Life to kandydat na 2/3 singiel z albumu, pozapowiedziach, że będzie samplowany tu Michael Jackson z jego P.Y.T, liczyłem na szalony funk,a tymczasem mamy bujające mid-tempo (i szalone chipmunki). Kanye wspomaga T-Pain, ostatnio rozchwytywany. Jeden z moich ulbuinych momentów na Graduation. Can`t tell me nothin` jest już zupełnie leniwe i w zasadzie nie wyróżnia się niczym specjalnym, ciekawie samplowany wokal podkładzie to za mało, by wyszedł fajny kawałek. Barry Bonds to kompletne nieporozumienie, utwór któryu nie przystoi Kanye. Nic ciekawego nie dzieje się w warstwie muzycznej, Lil`Wayne nie uratował tego utworu. Kolejny słaby utwór, to Drunk And Hot Girls, ponad 5minutowa oda, z udzialem Mos Defa, brzmi momentami jak pijacki lament. Flashing Lights z Dwele to świetny kawałek, podkład robitu swoje, głęboki tembr głosu Dwele, czynia kawałek całkiem znośnym. Everything I Am z doskonałymi scratchami DJa Premiera, pianino + scratching najlepszego Dla to jest to! The Glory to radosny kawałek i w końcu doczekałem się wiewiórek! (chipmink), ale kawałek nie powala, jest przeciętny. Homecoming to najlepszy kawałek, prócz singlowego Stronger, na Graduation. Kanye wspomagany, producencko przez Chrisa Martina z Coldplay brzmi świeżo. Klawiszowy podkład, sielankowy wokal Chrisa i chwytliwa melodia, wszystkie te elementy składają się na bardzo pogodny utwór, którego można słuchać na okrągło. Album zamyka Big Brother, dedykowany Jay-Z, który uwazany jest przez Kanye za swojego mentora, jak zapowiadał Kanye, jest to jeden z najważniejszych numerów jego dyskografii. Gitarowe riffy pobrzmiewające w tle, melancholijna linia melodyczna i ckliwe wyznania pod adresem Jigga, nie kupuję tego.
Album jako całość nie istnieje. Kanye, z jednej strony nie podniósł poprzeczki, a z drugiej nie powtórzył się. Plusem jest to, że nawijki Westa są lepsze, brzmi pewniej i ciekawiej. Muzycznie, wypada średnio,ale nie zapominajmy, że to wciąż hip-hop, w porównaniu do obecnej sceny hip-hopowej w USA, jest świetnie.
Oceniam album: 3.5/5.0
Osiedlowa elegantka – recenzja płyty Kelly Rowland
Kelly Rowland, najbardziej niedoceniona wokalistka ocalała z Destiny’s Child dostaje druga szansę.
Ma dużo do udowodnienia. Pierwsza solowa płyta Kelly była rozczarowaniem. Zdecydowanie blednącym przy dokonaniach macierzystej grupy, czy tej której się powiodło – Beyonce Knowles. Beyonce duetem z Jayem-Z zapoczątkowała serię numerów jeden, panna Kelly strzeliła celnie raz, zresztą też w duecie, z oklejonymi plastrami raperem Nellym, co zilustrowano teledyskiem o sąsiedzkim romansie. Znamiennie. Bo o ile Beyonce pozuje na wyniosłą, pretensjonalną diwę, o tyle Rowland jest osiedlową elegantką, poczciwą dziewczyną z podwórka obok. Pech, że nie ma przy sobie utalentowanego narzeczonego, który trząsłby hiphopowym biznesem. Zachowała za to naturalny wdzięk, odzyskała zdrowy rozsądek. „Ms. Kelly” to rzecz spójna, Rowland koncentruje się na efektownym r&b. I tylko wciąż brakuje przeboju, który wywindowałby wokalistkę na zasłużoną pozycję.
Angelika Kucińska dla tygodnika „Przekrój”
Płyta otrzymała 3 na 6 kropek. Jak na wymagający „Przekrój” to całkiem nieźle ;)