Wydarzenia

warp records

Intrygujący klip od Mount Kimbie

Mount Kimbie dba nie tylko o warstwę muzyczną. To już kolejny klip z albumu Love What Survives. Płytę recenzowaliśmy w ubiegłym miesiącu. Jak dotąd mogliśmy obejrzeć teledyski między innymi do numerów „Delta”, „Blue Train Lines” czy „We Go Home Together”. Dbałość o oryginalne video być może wynika z wykształcenia filmowego Dominica Makera, bo trzeba przyznać, że ich obrazki są co najmniej nietuzinkowe. Klip do „You Look Certain (I’m Not So Sure)” początkowo jest zlepkiem ujęć przypominających wakacyjne filmiki oraz kadrów ze zdjęciem pewnego mężczyzny. W drugiej części obserwujemy sceny z nocnego klubu nagrywane ukrytą kamerką. Przypominamy, że duet zagra 11 listopada w warszawskim klubie Niebo.

Recenzja: Mount Kimbie Love What Survives

Mount Kimbie

Love What Survives (2017)

Warp Records

Początki Mount Kimbie sięgają jeszcze czasów sprzed dekady. Swoją działalność sceniczną grupa rozpoczęła w 2008 roku wydaniem epki Maybes, która poprzedzała doskonałe Sketch on Glass. Dominicowi Makerowi i Kaiowi Camposowi bliżej wówczas było do dubstepowych brzmień. Spodziewano się, iż ich droga potoczy się zupełnie inaczej, a wyjście z podziemia oznaczać może akceptację praw, którymi rządzi się nieco bardziej mainstreamowa muzyka. Scenariusz ten okazał się jednak daleki od rzeczywistości, bo wstąpienie do Warp Records najwyraźniej tylko poszerzyło muzyczne horyzonty duetu.

Love What Survives to trzeci długogrający album Mount Kimbie. Obracając tytułowe hasło i biorąc pod uwagę to, jak zmieniła się ich muzyka, możemy zadać pytanie: kochać to, co zostało, odnosząc się do ich wcześniejszych wydawnictw, czy kochać to, co nam dają, w całości i bez retrospekcji? Wydaje się, że przy próbie znalezienia odpowiedzi na to pytanie i próbie zrozumienia albumu, należy kierować się trzema pojęciami: dojrzałością, ekscytacją oraz eksperymentem. Właśnie te elementy nieustannie będą przewijać się przez Love What Survives.

Nie bez znaczenia pozostaje droga, jaką pokonali muzycy, aby stworzyć płytę. Zaczęli od dubstepu, niebawem przechodząc do form bardziej wymagających i eksperymentalnych, wciąż jednak skutecznie łącząc to z pierwotnymi inspiracjami. Wydanie Crooks & Lovers to pierwszy, ale wciąż nieduży krok w stronę kształtowania swojego nowego stylu. Próbowano wówczas przypisywać ich do nurtu IDM, jednak zerwali z tą niewygodną łatką po Cold Spring Fault Less Youth. Wydawnictwo to nie tylko umocniło ich pozycję na scenie, ale i udowodniło, że w przypadku tego duetu prędzej można mówić o Intelligent Music niż o Intelligent Dance Music. Cold Spring Fault Less Youth wyznaczyło ścieżkę Love What Survives, które jeszcze dobitniej zrywa z dawnym wizerunkiem. Trudno jednak uznać album za kontynuatora stylu. Sami muzycy podkreślają, że nową płytę widzieli początkowo jako tabula rasę, starając się odciąć od tego, co zrobili wcześniej i co okazało się sukcesem. Ich niechęć do spoczywania na laurach i chodzenia utartym szlakiem doprowadziła do niezwykłego eksperymentu, jakim z pewnością jest ostatnie wydawnictwo od Mount Kimbie.

Skoro do nowego albumu podchodzą jako do czystej kartki, to jak wobec tego wygląda sam proces twórczy? Dominic Maker i Kai Campos nie są muzykami nagrywającymi w trasie. Sam etap powstawania albumu, mimo że przepełniony jest improwizacjami i eksperymentami, wymaga odpowiedniej atmosfery i skupienia. Po trasie promującej Cold Spring Fault Less Youth potrzebowali niemalże roku przerwy, aby ponownie zasiąść do tworzenia. Love What Survives to materiał, który częściowo tworzyli, przebywając w jednym zamkniętym pomieszczeniu w Los Angeles. Dla nich muzyka to swoista komunikacja niewerbalna, dlatego też nie wyobrażają sobie tworzenia na odległość. Efektem tego jest dialog między dwoma dojrzałymi muzykami, którzy nie odrzucając jednak młodzieńczego szaleństwa, stworzyli niezwykle eksperymentalny materiał.

Love What Survives na pewno nie jest albumem konceptualnym — duet raczej stroni od robienia muzyki z góry zaplanowanej, zostawiając sobie dowolność w twórczości. Mimo to utwory łączy warstwa muzyczna. Dominic Maker oraz Kai Campos postawili na żywe instrumenty, co odróżnia ostatni krążek od tworzonych głównie na maszynach Cold Spring Fault Less Youth oraz Crooks & Lovers. Z drugiej strony ów zakres instrumentów znacznie zawęzili, starając się wykorzystać każdy z nich w najciekawszy sposób. Nieraz nastrojowe organy, gitarowe riffy i surowy bas zlewają się w całość, tworząc niezwykłe podkłady lub są wykorzystane jako sampel. Na pewno nie możemy narzekać na brak różnorodności. Przykładowo „Poison”, czyli piękny fortepianowy loop, przeplata się z przypominającym twórczość Joy Division „You Look Certain (I’m Not So Sure)”. Łagodna „Marilyn” wyróżnia się na tle budzących dziwny niepokój „Four Years and One Day” czy „Delta”. Dominic Maker oraz Kai Campos stworzyli rodzaj kolażu muzycznego. Niekoniecznie zapewni on szeroką popularność grupie, ale może doprecyzować grono słuchaczy. Z płyty na płytę odbiorca Mount Kimbie musi być coraz czujniejszy i wrażliwszy na detale. Niektóre utwory na Love What Survives porównać można do sztuki ready-made. Wyjście ze studia, rejestracja rozmów, dźwięków natury, będących później składnikami takich utworów jak „We Go Home Together” czy „Delta” przypomina pracę dadaistów tworzących kolaże z nieoczywistych elementów.

Nie sposób pominąć kluczową dla albumu kwestię gości. Mount Kimbie postawiło na sprawdzonych muzyków. Łagodność Micachu i Balency kontrastuje z emocjonalnym Jamesem Blakiem czy brzmiącym jak szaleniec Kingiem Krulem. W przypadku kawałków gościnnych szczególnie słychać, iż dla duetu ich podkłady to bardzo elastyczne tworzywo, któremu jedynie nadali pewien rys. Decyzję co do ostatecznego kształtu tworzywa pozostawili wokalistom. Mount Kimbie wielokrotnie podkreślali, że dla nich featuringi nie polegają na wynajęciu wokalisty-rzemieślnika, a raczej na współpracy z wokalistą-artystą, który może dowolnie wpływać na piosenkę.

Tytuł Love What Survives odwołuje nas do wspominanej już dojrzałości muzyków. Traktując tytuły dosłownie, możemy powiedzieć, że wcześniej duet za umykającą młodość starał się obwiniać zimną wiosnę. Tym razem hasło brzmi zupełnie inaczej. „Love what survives” — mówią do nas coraz bardziej świadomi wieku i przeszłości muzycy, jednocześnie zaznaczając zmianę myślenia. Zamiast próby oskarżenia mamy wezwanie do tego, aby starać się iść do przodu i kochać czy doceniać to, co na tej drodze do bliżej nieznanego celu pozostało.

O tym jak dobra jest to płyta, będziecie mieli okazję przekonać się na żywo na koncercie Mount Kimbie, który odbędzie się już 11 listopada w warszawskim Niebie, a wszystkie informacje o wydarzeniu znajdziecie tutaj.

Recenzja: Danny Brown Atrocity Exhibition

danny-brown-atrocity-exhibition

Danny Brown

Atrocity Exhibition (2016)

Warp Records

„I’m sweating like I’m in a rave / Been in this room for three days / Think I’m hearing voices / Paranoid and think I’m seeing ghost-es, oh shit” — tymi słowami Danny Brown rozpoczyna otwierające jego najnowszy album „Downward Spiral” będące nawiązaniem zarówno do kultowego albumu Nine Inch Nails z 1994 roku, jak i do tytułowego „XXX” z jego drugiej płyty. Leniwe, sludge’owe niemal bębny i piaszczyste, stonerowe riffy zdają się otwierać portal do pokręconego wnętrza artysty wypełnionego niepokojącymi, fraktalnymi wizualizacjami, ekstatyczną zabawą niejednokrotnie ustępującą miejsca paranojom i wynikającym z nich stanom depresyjnym, a także wyjątkową, chaotyczną wrażliwością, dzięki której ta karuzela emocji i obrazów jest tak przejmująco plastyczna i szokująco spójna. Wraz z Paulem White’m, producentem związanym z Dannym od początku jego kariery, odpowiedzialnym za większość kompozycji na Atrocity Exhibition, zaprojektował nowy wymiar hip-hopowego eksperymentu pchniętego w nieznane gitarową energią i elektronicznym kwasem.

Wszystko rozpoczęło się informacją o kontrakcie z kultową londyńską wytwórnią Warp Records i pierwszym singlem „When It Rain”. W osłupiająco zgrabny sposób czerpiąca ze spuścizny elektroniki z Detroit i gatunków pokroju jit czy ghettotech produkcja o trzymającym w napięciu, klubowym aranżu to splot złowieszczej melodii i nawiedzonej linii basowej, który przy otwartej publice równie dobrze sprawdziłby się w kulminacyjnym momencie obskurnego, połamanego, technicznego seta. Kolejnym strzałem był utwór „Pneumonia”, w którym za warstwę instrumentalną odpowiada Evian Christ. Opętańcze serie werbli, mroczne brzmienia rodem z Memphis połowy lat 90-tych i obłędna agresja Browna okraszona bezbłędnym, proporcjonalnie stonowanym refrenem stanowią prawdopodobnie najbardziej przebojowy i najbardziej zbliżony współczesnemu hip-hopowi moment płyty. Przy wyborze ostatniego singla zdecydowano się na być może najbardziej oczekiwany posse-cut drugiej dekady XXI wieku. Kompozycja Black Milka „Really Doe” to kolaboracja pomiędzy gospodarzem a Kendrickiem Lamarem, Ab-Soulem i Earlem Sweatshirtem. Charakterystyczne dla producenta z Detroit ciężkie bębny sprytnie balansujące na granicy żywego i automatycznego feelingu, przystrojone złowrogimi dzwonkami i niezwykle melodyjnym, scratchowanym sygnałem z porywającego refrenu okazały się naturalnym wspólnym mianownikiem dla całej czwórki. Hip-hopowy duch rywalizacji i czerpiąca z klasycznego brzmienia hip-hopu warstwa instrumentalna wycisnęły z tak utalentowanych tekściarzy wszystko co najlepsze — „Big power, big stages / My zoo cannot fit the cages / This booth is not used to fakin’ / My crew just love confrontation” Kendricka, czy „You’ve been the same motherfucker since 2001 / Well, it’s the left-handed shooter, Kyle Lowry the pump” Earla to tylko wierzchołek góry lodowej. Dobór singli zresztą to ogromny sukces taktyczny, bo to jedne z najbardziej energetycznych punktów projektu, na przestrzeni którego zostały świadomie rozrzucone jako trzy szczytujące momenty oderwanego od rzeczywistości, narkotycznego lotu Daniela.

Nie oszukujmy się — spora część podejmowanych prób łączenia rapu i gitarowej estetyki najczęściej kończy się czymś co najwyżej przeciętnym. Jeżeli wśród wzorcowych przykładów tego typu fuzji możemy wymienić pozycje pokroju debiutu Rage Against the Machine czy (bardziej współcześnie) The Money Store Death Grips, to Atrocity Exhibition jeszcze bardziej rośnie w oczach z racji eksplorowania nieznanych do tej pory możliwości tego typu. Kiedy na jednym krążku słychać zarówno Joy Division, jak i Pimpa C z Super Tight, to na dzień dzisiejszy jest to coś jak najbardziej świeżego. Bezpośrednio po sobie dostajemy tutaj analogową dyskotekę z „Tell Me What I Don’t Know” przemycającą gwizdki prosto z Bay Area i rockowy groove „Rolling Stone” z minimalnie chybionym refrenem Petite Noir ostatecznie przeradzającym się jednak w kapitalną finałową mini-improwizację wokalną. W „Lost” — futurystycznej reinkarnacji brzmienia z Enter the Wu-Tang (36 Chambers) autorstwa Playa Haze opartej na samplu z „Flame of Love (Lian Zhi Huo)” Chinki Leny Lim — Danny Brown manifestuje: „I’m like Kubrick with two bricks and hoes on the strip”. Porównanie najwyraźniej okazuje się niezwykle wiążące — w kolejnym „Ain’t It Funny” raper wrzuca nas w bardzo obrazowy, psychodeliczny wir pełen sinusoidalnych absurdów, zbudowany na acidowej wręcz rytmice, zabójczym tempie i poszatkowanej sekcji dętej z utworu „Wervin'” Nicka Masona (Nick Mason’s Fictitious Sports, 1981). Morderczy wyścig skrzekliwych zwrotek Browna z zatrważającą melodią Alchemista w brutalnie groźnym „White Lines” skutecznie rozgrzewającym przed singlową „Pneumonią”, paradoksalnie funkowe, przestrzenne „From the Ground” z Kelelą i oparte na fragmencie „B.O.B” OutKastu gotyckie „Today” to jedynie przykłady siły kontrastu albumu, gdzie szok związany z coraz bardziej nieprzewidywalnymi rozwiązaniami nieustannie miesza się z podziwem wobec tak świadomie zrealizowanej koncepcji.

W kategorii hip-hopowego eksperymentu Atrocity Exhibition należałoby umieścić obok takich pozycji jak Madvillainy, Dr OctagonecologystDeltron 3030 czy The Cold Vein Cannibal Ox, jednakże żadna z nich nie zapuszczała się w głąb tak niezbadanych terytoriów jak czwarty studyjny album Danny’ego Browna. Mięsisty groove, elektroniczne sekwencje, głębokie, gitarowe akordy (jak przykładowo w komicznie plażowym, laid-backowym „Get Hi” z B-Realem) i zatrważający mrok minimalistycznych melodii spotykają się z celowo nieuporządkowaną, nieszablonową opowieścią o depresji, nałogu, euforii i szaleństwie, jakiej nie sposób szukać w innym miejscu. Atrocity Exhibition to obok To Pimp a Butterfly najważniejszy współczesny album hip-hopowy, eksponujący nowatorskie możliwości znoszenia ram gatunkowych i świetlaną przyszłość tych zabiegów. Takiej płyty po prostu jeszcze nie było.

Nowy teledysk: Kelela „Rewind”

kelela4

W zasadzie można byłoby tu napisać tylko tyle: KELELA — to powinno wystarczyć za tysiąc słów, jednak nie możemy przejść w milczeniu obok jeszcze ciepłego teledysku do drugiego singla z (za) długo wyczekiwanej EPki Hallucinogen.

Obrazek do „Rewind” na pierwszy rzut oka może wydawać się nieco monotonny, bo kręcony głównie od dołu i ukazujący przede wszystkim (ładny) tors artystki. Po przeanalizowaniu nabiera jednak spójności z tekstem skomponowanym przez 32-latkę i idealnie wpasowuje się do 90’s-owego klimatu utworu, odróżniającego się od dotychczasowo poznanego dorobku wokalistki. Oraz, jak słusznie zauważył nasz serdeczny kolega Andrzej Cała, zgadza się też z niedawną zapowiedzią samej Keleli odnośnie klipu: „It speaks to the narcotic that is loving someone. It makes you exhilarated, it makes you feel drained, it’s in your body and it affects you so completely.”

Całe szczęście, że mamy możliwość przewijania. No i dawać nam już ten październik!

Nowy teledysk: Jamie Lidell „The Ring”

compass1

17 maja nakładem Warp Records ukaże się najnowsza płyta fantastycznego wokalisty Jammiego Lidella zatytułowana „Compass”. Album powstawał w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie z udziałem artystów takich jak Beck, Feist, Gonzales, Chris Taylor Grizzly Bear, Pat Sansone WilcoNikka Costa. Na bębnach natomiast będziemy mogli usłyszeć Jamesa Gadsona, który ma na swoim koncie współpracę m.in. z Quincy Jonesem Billem Whitersem. Jamie nie lubi stać w miejscu i prezentuje nam obecnie zupełnie inne brzmienia niż to, które znaliśmy do tej pory z poprzednich znakomitych krążków „Multiply”„Jim”. Osobiście muszę się chyba chwilkę przyzwyczaić do tej zmiany, lecz mimo to płyta zapowiada się bardzo ciekawie i zdecydowanie trzeba będzie sprawdzić całość. Po skoku zapraszam do obejrzenia teledysku do utworu „The Ring” , a także odsłuchu tytułowego kawałka z nowego wydawnictwa.

(więcej…)