Wydarzenia

Przy pannie Murphy siedzieć się nie da – recenzja

Data: 17 listopada 2008 Autor: Komentarzy:

foto ukradzione dzięki uprzejmości cgm.pl
W niecały tydzień temu w Warszawie gościła Roisin Murphy. W tym zaś tygodniu na soulbowlu gości nasz zaprzyjaźniony Cham, czyli Pan Totencham, który złożył nam szczegółowy raport z tego niebanalnego wydarzenia, jakim musiał być występ tej elektronicznej nimfy. Zapraszamy do lektury, ostrzegając jednocześnie, że może być po chamsku, ale chamstwo Chama to jedyne chamstwo, które tolerujemy:

Swego czasu usłyszałem bardzo ciekawą teorię, iż Sienna Miller wcale nie zasługuje na miano najlepiej ubranej kobiety świata. Na jej miejscu powinna znajdować się Roisin Murphy. Drogie panie, która z was zamieniłaby się z żeńską połową Moloko na szafę? W sumie to myślę, że nie tylko panie by na tym skorzystały, badając reakcje publiki na warszawskim koncercie na bis, który odbył się 12 listopada. Od początku jednakże…

Zacznijmy od tego, że zmiana miejsca eventu odbiła się bardzo korzystnie dla organizatorów. Były osoby, które połasiły się na miejsca siedzące za bajońską sumę 170 złotych polskich nowych. Nie wiem jak na tym wyszły, pewnie lepiej niż w przypadku niepójścia na koncert. Wiem natomiast, że przy pannie Murphy siedzieć się nie da. W każdym razie switch z klubu na halę sportową umotywowany był całkiem rozsądnymi pieniędzmi.

O sali nie będę się rozwodzić, ponieważ jestem tutaj tylko na gościnnych występach i są ważniejsze rzeczy do poruszenia. Wracając do samego koncertu trzy zdania o supporcie – grupie Plastic. Primo, support wybrany bardzo akuratnie, wypadli milion razy lepiej niż zmanierowany i sztucznie wyluzowany Afromental przed Jill Scott. Secundo, muzycznie gdyby poszli w kierunku przedostatniej piosenki, którą zagrali, było by całkiem miło, bo nowy singiel to słabizna po całości. Tertio, słyszałem głównie jaskiniowe klawisze zapożyczające ostro z Kylie Minogue i słowo „music” w co drugim wersie. W każdym razie dziękujemy za występy i życzymy sukcesów w jakiejś nieokreślonej przyszłości. Było znośnie.

Przyszedł czas na gwiazdę wieczoru, o której dużo osób mówi „królowa”. To coś znaczy. Pozostawiłbym jednak tytuły gdzieś z boku i przeszedł do sedna sprawy.

Roisin zaczęła z gwiazdorskiego pułapu, lekko olewczo wykonując trzy pierwsze utwory ze swojej ostatniej płyty. „Ja tu jestem pani wielka, plebsie słuchaj mnie!” można było pomyśleć po pierwszych dźwiękach „Overpowered”. Jednakże dosłownie za chwilę okazało się, iż Murphy to kobieta o wielu twarzach, ponieważ zrzucając gwiazdorską minę ubrała uśmiech zapraszający do wspólnej zabawy. I wtedy przyszedł czas na eksplozję.

Małe zaaranżowanie przestrzeni i już cały zespół (chórzystki <3) siedzi blisko siebie wykonując niezwykle bujającą wersję „Through Time”. Później przyszedł czas na popis wokalny naszej bohaterki przy „Tell Everybody”. Zostałem wtedy lekko znokautowany, ponieważ w swoich utworach Roisin rzadko ujawnia swoje zdolności w pełni. Zdolna z niej bestia, co nie, people?

Były też oczywiście utwory Moloko. Na pierwszy ogień poszło „I Want You”, przy którym zostaliśmy uraczeni całkiem zgrabnym popisem tańca. Z powrotów do przeszłości na pewno wyróżniało się „I Can’t Help Myself” oraz „The ID”, również dzięki tańcu w manekinowej klatce oraz płaszczu bez rękawów, respectively. Utwory z zespołowej twórczości zagrano głównie w stylistyce drugiej płyty, hipnotyzującym d’n’b, lekko nostalgicznie się podczas nich robiło. Bo któż odbierze uroku albumowi „I Am Not A Doctor”, tej elektronicznej bezczelności przyprawiającej ludzi o pikantny uśmiech?…

Solowe utwory również zachwycały, nie tylko wykonaniem („Movie Star” w wersji „chcę was rozpie&dolić” wymiotło!), ale oprawą, w którą zaangażowany był cały zespół (ach, jak ona wytarmosiła tego gitarzystę…). Pan „150cm w kapeluszu” raczył nas od czasu do czasu swym tańcem, wywołując rojzinowe „What the hell is going on here?” (<3). Oprócz singli z nowej płyty nie zabrakło oczywiście „Primitive”, perełki wzbogaconej o rockowe wstawki i „prymitywne” ruszanie czupryną, agresywnego „Ruby Blue” czy odśpiewanego z pomocą publiczności, lekko funkującego „Let Me Know”.

Czas na szafę (WRESZCIE!). Dlaczego nikt nie zabija się o stroje Roisin? Czy dlatego, że znajdziemy podobne rzeczy w naszej kuchni? (Nie mówcie, że jedno okrycie nie przypominało wam lampy, nie mówiąc o pufie z taboretu w roli kapelusza). Chociaż może po prostu tylko Murphy ma odwagę założyć coś takiego? Może tylko ona wygląda dobrze przebierając się za rogacza, kradnąc poroże przyczepionej do pleców zwierzynie leśnej, paraliżując widownię fenomenalnym „Ramalama” na koniec oraz swoje chórzystki niezidentyfikowanym promieniowaniem z rogów? Gdyby koncert trwał dłużej, pobiłaby Goldberg z rozdania Oscarów. Garderoba na scenie była chyba musem. Przypominam, że weszła na scenę z jakimś futrzastym garbem, którego futro schowało się w niewyjaśnionych okolicznościach. Nieodłącznym elementem jej stroju była jedna (podobno sławna już) biała bluzka opinająca to & owo.

Starała się coś mówić, ale zagłuszały ją krzyki. Starała się też tańczyć, ale chyba jest koleżanką Sophie Ellis-Bextor z parkietu. Albo zręcznie udawała te swoje kwadratowe ruchy. Jednak udało się jej perfekcyjnie zaczarować publiczność. To jest chyba właśnie wyznacznik prawdziwego artysty, którym Roisin się już stała albo jest bardzo blisko – ludzie pójdą za nią wszędzie. Tę zdolność mają nieliczni. Tę zdolność miałem zaszczyt obserwować kilka dni temu. Obserwować doskonale zgrany spektakl muzyczno-wizualny. Przejście z gwiazdy przez wodzireja do wzruszonej artystki, która schodzi ze sceny na kolanach. Wniosek jest jeden – Roisin Murphy wielka jest i nikt ani nic tego nie zmieni.

 

Z tego miejsca pragnę podziękować całej redakcji soulbowl.pl za chęć opublikowania mych ochów & achów – DZIĘKUJA POLSKA, MUAH jakby to powiedziała Dana International.

Zawsze oddany,

Pan Totencham.

Komentarze

komentarzy