Wydarzenia

Recenzja: Robin Thicke Blurred Lines

Data: 15 lipca 2013 Autor: Komentarzy:

Robin Thicke

Blurred Lines (2013)

Polydor

Oczekiwanie od Thicke’a neo-soulowej płyty, po tym jak „Blurred Lines” nieoczekiwanie podbiło listy przebojów na całym świecie, byłoby niedorzeczne.

Na swoim szóstym krążku wokalista odkrywa i prezentuje, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, całą paletę niezobowiązujących, zabawowych numerów od klasycznego disco, przez współczesne R&B, na electropopie kończąc. W ten sposób udało mu się tanecznym krokiem oddalić większość zarzutów, z jakimi dane było mierzyć się jego dwóm poprzednim płytom — o wtórność, nudę i monotonię. Choć zupełnie na wyrost byłoby pewnie stwierdzenie, że piosenkarz zupełnie się tutaj ich pozbył — raczej wprawnie zakrył całą masą tanecznych podkładów, a całość dopieścił odrobiną niewymuszonego szaleństwa, co w rezultacie sprawiło, że Blurred Lines robi piorunujące pierwsze wrażenie.

Nowy album Thicke’a zwycięża tam, gdzie poległy ostatnie krążki Ushera czy europopowe przygody Kelly Rowland. Imprezowa mieszanka rozmaitych muzycznych stylistyk nie wydaje się niezręczna, a pozornie odległe i nieprzystające do siebie kompozycje nie sprawiają wrażenia przypadkowych czy wyrwanych z kontekstu w obrębie całości. Ponadto płyta, pomimo zaczerpnięcia tytułu z hitowego „Blurred Lines” — skądinąd jednego z najlepszych utworów w karierze Thicke’a — nie jest obudowana wokół tego jednego numeru. Cały album jest, bez krztyny wątpliwości, idealną ścieżką dźwiękową dla wakacyjnej prywatki — już od pierwszych taktów porywając słuchacza w tan i utrzymując ten stan przy pomocy kilku na wskroś motownowskich jamów („Ooo La La”, „Ain’t No Hat 4 That”, „Get in My Way”) i dwóch bardziej klubowych numerów — robopopowego „Take It Easy on Me” (niebezpiecznie przypominającego „Sexyback” Timberlake’a) i kontrowersyjnego mashupu R&B i hip-hopu z electro-house’m w wyprodukowanym przez Dra Luke’a „Give It 2 U”. Od tego momentu album stopniowo i umiejętnie zwalnia tempo przenosząc czas i miejsce akcji na znacznie bardziej kameralne afterparty — w zacisze sypialni.

Tu i teraz. To dwa słowa charakteryzujące zdecydowaną większość Blurred Lines. Nie ma tu utworów, do których się dorasta, które zostaną w życiu odbiorców na długie lata. To płyta, która może zaistnieć w świadomości słuchaczy z dużą intensywnością, ale jedynie w momencie, gdy obraca się w odtwarzaczu. Być może okruchy tych, chwilami nieprzyzwoicie chwytliwych, melodii pozostaną adekwatne jeszcze przez kilka chwil, ale na cokolwiek więcej nie pozwoli największy chyba mankament Blurred Lines — chroniczny brak substancji.

Bo utwory choć kusząco przebojowe są w istocie o niczym. Nie jest to co prawda żaden szczególnie urągający godności Thicke’a krok w tył, bo piosenkarz od zawsze był raczej monotematyczny, a finezja z jaką jeszcze na The Evolution z 2006 roku kusił niegrzeczną uczennicę w „Teach U a Lesson” topniała z płyty na płytę. Odrobinę niepokojąca w kontekście całej kariery piosenkarza może być nowoodkryta przez niego (choć przecież stara jak świat) sposobność do budowania sukcesu w oparciu o kontrowersje. Tak zaistniał w świadomości zbiorowej tytułowy singiel z płyty i dokładnie przy pomocy tej samej taniej zagrywki, nawet bardziej ewidentnie przeniesionej w tekst piosenki („Big dick for you/let me give it to you”), Thicke próbuje sprzedać światu kolejny wakacyjny przebój — „Give It 2 U” — tym razem znacznie mniej wysublimowany, bardziej mechaniczny i prostacki, choć z pewnością nie jednoznacznie nieprzekonujący. A przecież nawet na tym krążku można bez trudu znaleźć bardziej reprezentatywne dla jego stylu kawałki — natchnione „The Good Life” kończy album w zupełnie innym fasonie niż rozpoczyna go otwierające „Blurred Lines”, a funkujące „Ooo La La” to małe mistrzostwo świata w kunsztownym łączeniu zwiewnych aranży z mocnymi melodiami.

Blurred Lines jest bez trudu najlepszą płytą Thicke’a od czasu równie tanecznego, ale znacznie bardziej subtelnego i wyważonego Something Else z 2008 roku — choć raczej niestety dlatego, że dwie poprzednie były niemal zupełnie pozbawione wyrazu. Paradoksalnie wielki przebój i udana płyta nie są dla Robina jednoznacznym zaproszeniem do świata wielkiego popu. Przyjdzie mu się za to zmierzyć z metką one hit wonder i zarzutami o przedmiotowe traktowanie kobiet, obcesowość i bezrefleksyjne kopiowanie („jedynego w swoim rodzaju”) Timberlake’a. Ale może zamiast w nieskończoność zastanawiać się czy aby w dobrej popowej nucie na lato nie ma za mało treści, dać się ponieść rytmowi, melodii, zabawie i po prostu wyluzować? A w takich okolicznościach Blurred Lines nie ma sobie równych.

Komentarze

komentarzy