K. Michelle
Rebellious Soul (2013)
Warner Bros./Atlantic
K. Michelle zwróciła na siebie uwagę już cztery lata temu przy okazji serii całkiem nieźle rokujących radiowych singli — od „Fakin’ It” z Missy Elliott po „Can’t Do This” i „How Many Times”. W międzyczasie pojawiła się jeszcze u boku R. Kelly’ego w lekkim soulowym jamie na jego krążku Love Letter. Jednocześnie stopniowo coraz bardziej przyciągała uwagę jej krzykliwa sceniczna prezencja, niewątpliwie w jakimś stopniu inspirowana wizerunkiem Nicki Minaj, Rihanny czy Katy Perry. Ale dopiero w minionym tygodniu piosenkarce udało się wydać debiutancki krążek — Rebellious Soul, który jest niejako kulminacją wszystkiego tego, co Michelle reprezentowała sobą przez ostatnie lata.
Już w podstawówce uczy się dzieci, że nie ocenia się książki po okładce. Ale co jeśli okładka jest pierwszą rzeczą, która rzuca się (żeby nie napisać — kłuje) w oczy? Jak się często później okazuje — wszystko ma znaczenie, a strony — zewnętrzna i wewnętrzna — są ze sobą ściśle związane. Szczerze mówiąc nie wierzyłem własnym oczom, gdy po raz pierwszy zobaczyłem szatę graficzną debiutu K. Michelle. Teatralna poza, róże, farbowany paw, wyzywający strój i tytuł — Rebellious Soul. Czy to autoironia? Jak powinienem to rozumieć? Te pytania zaczęły zresztą lawinowo narastać wraz z odsłuchem kolejnych kawałków na płycie. W przypadku K. Michelle — okładka i zawartość zdają się idealnie współgrać.
Stara prawda — nie wystarczy mocny wokal, żeby nagrać dobry album. A muszę przyznać, że chociaż Michelle używa swojego z rozmachem, przychodzi jej to zdecydowanie bardziej naturalnie niż ostatnimi czasy choćby Alicii Keys czy Christinie Aguilerze. Problem Rebellious Soul tkwi natomiast zupełnie gdzie indziej. Płycie, a nawet bardziej wykonawczyni, brakuje jakiegokolwiek wyczucia. Przez całą długość krążka ma się wrażenie uczestnictwa w cyrkowym pokazie, podczas którego wykonawcy wzbudzają u widzów naprzemiennie rozbawienie, podziw i litość. Ostatecznie przy wykorzystaniu masy znanych sztuczek, jedynym efektem jest krótkoterminowe zwrócenie na siebie uwagi. Być może zupełnie przypadkiem za wiele lat na krótką chwilę przypomnimy sobie słonia żonglującego pomarańczami, ale równie szybko ponownie wymażemy go z pamięci. Tak samo jest z K. Michelle na Rebellious Soul, która dwoi się i troi, by tylko nie stracić naszej uwagi, ale tak naprawdę nigdy nie traktowaliśmy jej poważnie.
Piosenkarka jest brutalnie, bezpardonowo szczera. Nie ma dla niej tabu, świętości — śpiewa to, co jej ślina przyniesie. Jest buntownicza, nienawidzi swojego faceta, jednocześnie czekając na niego na łóżku przybranym różami w zdzirowatej kiecce. W ramach jednego utworu potrafi wielokrotnie zmieniać swoje stanowisko, miotając się między kompletnymi sprzecznościami. Jest niekonsekwentna i wulgarna. Za wszelką cenę próbuje być wyjątkowa, a przy tym doskonale wpisuje się w szablony stworzone lata temu we współczesnym R&B. To wszystko sprawia, że ani za grosz nie potrafię uwierzyć w żaden z głośno wykrzykiwanych przez nią sloganów. Rebellious Soul jest przewrotną płytą, ale niestety nie w autoironicznym kontekście, który we współczesnym R&B tak naprawdę nigdy szerzej nie zaistniał.
Od strony stricte technicznej to poprawna płyta — trochę przywodząca na myśl materiał Keyshii Cole. Poza paraoperowym interludium „Coochie Symphony” i swobodnie połamanym beatem w stylu wczesnych produkcji Kanyego Westa w singlowym „V.S.O.P.”, niewiele jest w stanie zaskoczyć słuchacza. K. Michelle, choćby próbowała wyważać kolejne (otwarte już przecież — wystarczy pociągnąć za klamkę) drzwi, jest zaledwie jedną z wielu kopii.
Komentarze