Wydarzenia

Recenzja: Janelle Monáe The Electric Lady

Data: 10 września 2013 Autor: Komentarzy:

janellepng

Janelle Monáe

The Electric Lady (2013)

Bad Boy Records

W poprzednich odcinkach Metropolis: Odkryta przez Big BoiaOutKastu wokalistka z Atlanty podpisuje umowę z wytwórnią Bad Boy Records. Jej szef (Diddy) osobiście oświadcza, że podpisanie z nią kontraktu było jego najważniejszą decyzją w karierze. Wydając epkę Metropolis: Suite I (The Chase), a następnie długogrającego The ArchAndroida Janelle Monáe ugruntowuje swoją pozycję jako jednej z najbardziej kreatywnych postaci współczesnej muzyki rozrywkowej. Jej umiejętności odnalezienia się w każdej możliwej stylistyce, a także do grania zjawiskowych koncertów sprawiają, że słuchacze zaczynają podejrzewać, że pani Monáe — tak samo jak Cindi Mayweather, bohaterka jej piosenek — prawdopodobnie nie jest człowiekiem…

Czwarta i piąta suita funkcjonują w uniwersum Metropolis jako epizody poprzedzające The ChaseThe Archandroid. Dobrze znana nam pani android dopiero startuje w roli członkini rebelii robotów. Dowiaduje się z czym powinna walczyć, poznaje czym są niespotykane dla maszyn uczucia, takie jak na przykład miłość. Co warto zauważyć, obiektem jej adoracji jest tym razem nie Anthony Greendown, a… inna kobieta, czasem nazywana imieniem Mary (czyżby odniesienie do Marii — bohaterki filmu Metropolis?). Dopóki Janelle nie opublikuje otwartego listu w stylu Franka Oceana, to nie ma co wyciągać pochopnych wniosków odnośnie jej orientacji seksualnej, choć nie sposób nie ujrzeć w singlowym „Q.U.E.E.N.” wyrazistego kontekstu swoistej ody do odmienności.

Spekulacje odłóżmy na bok i skupmy się na faktach. Pewne jest to, że głównym motywem The Electric Lady jest przedstawiona na wiele sposobów kobiecość. Ta triumfuje niemal w każdym utworze: w charakternym duecie z Miguelem, w wizji elektryzującej femme fatale przedstawionej w tytułowym tracku, czy nawet w postaci takich drobnych smaczków jak sprytna parafraza mizoginistycznego hitu Juicy J’a„Dance Apocalyptic”. Janelle składa na płycie hołd kilku najprawdziwszym Elektrycznym Damom, takim jak pierwsza Amerykanka w kosmosie („Sally Ride”), wybitna afroamerykańska aktorka („Dorothy Dandridge Eyes”), czy jej własna matka („Ghetto Woman”).

Nawet jeśli pogubiliście się już w tej niekończącej się dystopijnej opowieści o Cindi Mayweather, to nie przeszkodzi Wam to w docenieniu warstwy lirycznej The Electric Lady. Janelle świetna jest zarówno w kreowaniu długodystansowego konceptu, jak i w rzucaniu metafor, które każdy z nas może odebrać w swój własny sposób. Tym razem artystka jest trochę bardziej przyziemna niż na momentami zupełnie abstrakcyjnym The ArchAndroid, ale jej zabawy słowem wcale nie tracą przy tym na jakości, a nawet wręcz zyskują na swojej sile rażenia.

Muzycznie album również brzmi trochę jak prequel. W porównaniu z poprzednim longplayem można zauważyć, że Janelle zmniejszyła lekko paletę swoich inspiracji. Wprawdzie usłyszymy na płycie trochę barokowego popu, trochę Ziggy’ego Stardusta i trochę czegoś brzmiącego jak protoplasta punk rocka, pomimo tego tym razem zdecydowanie łatwiej jest mi zakwalifikować panią Monáe jako wokalistkę rhythm & bluesową. Nie zmienia to faktu, że artystka eksploatuje tutaj czarne brzmienia do granic możliwości. Latin jazz, gospel, funk rock w stylu Betty Davis, psychodeliczny soul i naturalnie Prince’owski Minneapolis Sound odzywają się na płycie regularnie. Znalazło się nawet miejsce na zaskoczenie jakim jest zamykające album „What an Experience” — zaczynające się niczym r&b ballada z lat osiemdziesiątych, a kończące się przejściem w stylistykę rodem z Jamajki. W każdym z tych klimatów Janelle odnajduje się znakomicie, a najlepiej chyba w „Ghetto Woman”. Track ten mógłby służyć jako dowód na to, że artystka faktycznie jest podróżującym w czasie androidem. Żeby nagrać coś takiego nie wystarczy inspirować się twórczością Steviego Wondera — trzeba być Steviem Wonderem. Albo cofnąć się w czasie do 1975 roku i osobiście wtedy z nim to nagrać.

Umiejętności wokalne. Cóż do udowodnienia miała Janelle po ArchAndroidzie i zawartych na nim „Come Alive (The War of the Roses)”, „Wondaland”, albo „BabopbyeYa”? Odpowiedź brzmi „utrzymać ten sam poziom” i to jak najbardziej się udało. Artystka wciąż rewelacyjnie potrafi mierzyć siły na zamiary, odpowiednio dawkować swój wokalny talent bez popadania w niepotrzebne skrajności. Tym razem również znakomicie rapuje, zawstydzając przy tym trochę prężnie rozwijającą się ostatnio kobiecą scenę hiphopową.

Czy Janelle Monáe faktycznie nie jest człowiekiem? Odpowiedź na to i inne pytania znajdziemy (lub nie) w następnych suitach Metropolis. Tymczasem dalej żyjmy w niewiedzy na temat źródła jej pomysłów i talentu do nagrywania przebojowych numerów. Niewiedza jest podobno błogosławieństwem. Jakie jest moje zdanie? Osobiście jestem bardziej człowiekiem nauki niż wiary, ale w przypadku sprawy Janelle więcej do powiedzenia ma mój wewnętrzny Fox Mulder niż Dana Scully. „Chcę wierzyć”.

Komentarze

komentarzy