Wydarzenia

Recenzja: The Weeknd Kiss Land

Data: 13 września 2013 Autor: Komentarzy:

The Weeknd

Kiss Land (2013)

XO/Republic

Abel Tesfaye, człowiek, który swoją trylogią mikstejpów wydawanych na przestrzeni ostatnich dwóch lat zrobił niezły szum w nieco zakurzonym i zapomnianym wtedy światku muzyki R&B, w tym roku wydał swój pierwszy oficjalny longplay. Krążek o nieco kiczowatym tytule Kiss Land miał ugruntować pozycję wokalisty wśród reszty stawki i zaznaczyć jego dojrzałość artystyczną, lecz czy tak się rzeczywiście stało? Czy muzykowi udało się w jakiś sposób zaskoczyć publikę świeżością swojego materiału, czy był on jedynie nieco lepiej przyprawionym i odgrzanym daniem głównym serwowanym już po raz któryś z rzędu? Przyjrzyjmy się temu, co w przypadku muzyki Abela uległo zmianie, a co pozostało takie samo.

Wydawać by się mogło, że 24 miesiące pracy nad solowym projektem to szmat czasu, który zaowocuje zmianą poglądów, opinii i preferencji artysty. Analizując jednak to, jakie historie przedstawia nam na nowym albumie The Weeknd, chyba nie do końca jest to zgodne z prawdą. Pisanie utworów o zatraceniu się w świecie narkotyków, miłości i niewłaściwych kobiet artysta opanował do perfekcji, ale czy wciąż idąc tą samą drogą jest w jeszcze stanie czymś słuchacza ująć, a może nawet zachwycić? O ile początkowa faza albumu trzyma w napięciu i oddaje ponury stan umysłu Abela, o tyle wraz z następnymi kawałkami zaczyna robić się męcząco, bo przekazują zgoła tę samą, płytką treść. Zresztą sama muzyka z kolejnymi minutami także traci na atrakcyjności. Druga połowa płyty, którą rozpoczyna utwór nagrany wspólnie z mentorem Drakiem, jest zdecydowanie słabsza niż pierwszych pięć utworów, a jedynym pozytywem w tym gronie pozostaje remiks Pharrella Williamsa z wersji deluxe, który w interesujący sposób przeistoczył instrumental Wanderlust w znacznie bogatszy muzycznie kawałek.

Rozpoczynające album „Professional” jest najmocniejszym punktem programu — zaraz gdy zmysły wyłapują dochodzące do uszu dźwięki basu i ciągnącego się wokalu, na plecach pojawiają się lekkie dreszcze, a udane pierwsze wrażenie idealnie doprawia całkiem inteligentny wers, w którym muzyk zastanawia się nad tym, czym w dzisiejszym świecie jest ogólnie rozumiane szczęście i za jaką cenę błędnie próbujemy dojść do czegoś, co w rzeczywistości okazuje się tylko iluzją. Jakkolwiek by się nad tym nie rozpływać, szkoda, że Abel nie podążył tą ścieżką w dalszej części krążka, gdzie Tesfaye opisuje swoje relacje z kolejnymi wybrankami, które raz występują w roli łamiących serce bezdusznych kobiet, a następnie stają się jedynym pocieszeniem w jego pełnym fałszu i samotności życiu — ile razy już to przerabialiśmy? Stać cię na więcej, młody Kanadyjczyku!

Kiss Land w porównaniu do poprzednich wydawnictw muzyka wypada zdecydowanie gorzej. Brakuje lirycznej świeżości i jakości, jaką Tesfaye oferował na początku swojej obecności w muzycznej blogosferze. Podczas gdy momentami wyjątkowa i charakterystyczna dla artysty warstwa muzyczna będzie sporym atutem przy rzetelnej ocenie płyty, jego mało ambitne i często tandetne teksty („You can meet me in the room where the kisses ain’t free/You gotta pay with your body/Not really into kisses leading into nothing”) w wpływają znacząco na odbiór całej płyty. Bo jak wszyscy doskonale wiemy — niełatwo jest być dwudziestotrzyletnim muzykiem, który podróżując po całym świecie, co noc w innym hotelu, przeżywa bardzo ciężkie chwile, ale nie mamy zamiaru drukować sobie cytatów z Kiss Land na koszulkach i wykrzykiwać ich na koncertach. Blask i blichtr nowego rozdziału w życiu wokalisty musi być dla niego sporym szokiem, lecz zdecydowanie należy oczekiwać więcej od człowieka, który przedstawiany jest jako odpowiedzialny za odrodzenie muzyki R&B w nowej odsłonie.

Komentarze

komentarzy