Wydarzenia

Recenzja: Eminem The Marshall Mathers LP 2

Data: 10 listopada 2013 Autor: Komentarzy:

Eminem

The Marshall Mathers LP 2 (2013)

Aftermath / Shady / Interscope

Jakże niezręcznie! Eminem w otwierającym album „Bad Guy” brzmi jak rapowy paralityk. Co się stało z facetem, który przed trzynastoma laty dzięki swojemu kultowemu The Marshall Mathers LP skutecznie zaraził hip hopem mnie i tysiące ówczesnych nastolatków na całym świecie? Eminem był wówczas półbogiem — nie tylko utalentowanym raperem, ale showmanem, którego numery były prawdziwymi spektaklami, nie mniejszymi niż jego życie prywatne, z którego zresztą czerpały przecież całymi garściami. Nic więc dziwnego, że media pokochały go i wyniosły na piedestał — był interesujący na wielu płaszczyznach (co równie dobrze można czytać jako kontrowersyjny) i rzecz jasna jako biały koleś zdecydowanie wyróżniał się w grze zdominowanej przez czarnych — może z początku jako nowalijka, ale szybko stało się jasne, że Em jest w tym wszystkim zupełnie autentyczny. Pytanie tylko ile z tej wiarygodności zostało mu na drugą część The Marshall Mathers LP.

To, że Eminem powiela własne schematy nie jest żadną tajemnicą. Szkopuł polega na tym, że z czasem nieuchronnie wychodzi mu to coraz gorzej. Ale nawet pomimo tego przecież wszyscy właśnie na to czekaliśmy (z przerażeniem, postawieni pod ścianą bez wyjścia, ale jednak czekaliśmy), gdy tylko raper zdradził plan wydania kontrowersyjnego sequela. Niestety w międzyczasie jego karierze przydarzyło się zbyt wiele złych numerów, by przy tak karkołomnym przedsięwzięciu choćby plan minimum mógł zakończyć się sukcesem. W rezultacie na nowej płycie raper a to ze łzami w oczach przeprasza matkę za „Cleanin’ Out My Closet”, a to udaje jednego z Beastie Boysów (jak myślicie — którego?), a poza tym popełnia o jeden ckliwy duet z Rihanną za dużo i przedstawia światu swojego nikczemnego brata bliźniaka (zupełnie jakbyśmy go nie znali). A najbardziej szokujące w tym wszystkim jest to, że to wcale nie scenariusz odcinka ulubionej popołudniowej telenoweli twojej babci, ale nowy album Eminema. Rzekoma kontynuacja jego magnum opus to stylistyczny i emocjonalny śmietnik — pozbawiony wyczucia i stylu, na których powrót tak bardzo wszyscy liczyliśmy przy okazji tego krążka.

Bezładne, hałaśliwe bity, co najmniej nierówny flow (w zależności od kawałka wahający się od wciąż imponującego do przeraźliwego zrzędzenia 41-letniego kolesia — co na to dzieciaki, które na potęgę ściągają z iTunes jego nowe kawałki?) i generyczne damskie hooki nie pozostawiają złudzeń. Eminemowi albo dramatycznie brakuje pomysłów na wykończenie swoich utworów, albo nie potrafi zrobić już tego inaczej. Czy pozostanie na komercyjnym szczycie za wszelką cenę jest warte poświęcenia resztek artystycznej wiarygodności? Najwyraźniej. W związku z tym popowym akcentom na płycie nie ma końca (w tym miejscu z mojej strony długa, wymowna pauza), a paradoksalnie najmocniejszy punkt płyty, reggae-popowy letni jam „Love Game”, zupełnie nie przystaje do muzycznego zamysłu krążka (chociaż w zasadzie czy cokolwiek przystaje?). Kendrick Lamar, jedyny rapujący gość na MMLP2, wprowadza swój tegoroczny manifest w czyn i podnosi poprzeczkę wysoko ponad najjaśniejsze punkty albumu, z jednej strony mobilizując Eminema do działania, z drugiej zjadając go bez wysiłku na deser malutką łyżeczką.

Jeśli powoduje Wami wyłącznie nostalgia do jedynego prawdziwego The Marshall Mathers LP z 2000 roku i planujecie sięgnąć po ten album, z dobrego serca ostrzegam i radzę na tym poprzestać. Eminem powiedział swoje ostatnie znaczące słowa lata temu i najwyraźniej nie ma już nic konstruktywnego do dodania. Dla szukających alternatyw na poziomie — obecnie lepszymi białymi raperami są the Parquet Courts, sir Paul McCartney i rzecz jasna Colin Mochrie.

Komentarze

komentarzy