Wydarzenia

Recenzja: Theophilus London Vibes

Data: 24 listopada 2014 Autor: Komentarzy:

theophilus

Theophilus London

Vibes (2014)

Warner Bros.

Od czasu, kiedy wraz z Theophilusem Londonem powiedzieliśmy Timez Are Weird These Days, minęły trzy lata. Przez ten niekrótki okres Theo wydał mixtape, remixową edycję debiutu, kilka luźnych utworów, zapowiedział szerszą współpracę z Jesse’em Boykinsem III. Grał koncerty nawet w naszym kraju, a ostatnio zaczął udawać na twitterze rzecznika prasowego Kanyego Westa. Vibes, jego drugi oficjalny album, pięknie zapowiadał się „na papierze”. Wspomniany West jako producent wykonawczy, legendarny Leon Ware maczający palce w kilku utworach, czy gościnny występ Dev Hynesa. Jednak wraz z rozpoczęciem odsłuchu emocje opuszczają nas szybciej niż Morrissey warszawską Stodołę.

Kilka momentów się udało. W utworach, w których powstaniu brał udział mistrz Ware, faktycznie czuć jego rękę, a nie tylko muśnięcie koniuszkami palców. Bijąca rodem z końca lat siedemdziesiątych magia późnego motownowego soulu odzywa się na początku płyty w „Water Me” i na końcu, w „Figure It Out”. Znakomicie wyszedł pocięty, vocoderowy gospel w „Can’t Stop”, a Kanye udowodnił że jak chce, to potrafi zdobyć kilka punktów u słuchaczy będących z nim od czasów The College Dropout. Da się również docenić ekscentrycznie zakręcone brzmienie „Get Me Right”, czy wywiązujące się ze swojego tytułu „Tribe”. Oto najlepsze momenty płyty — szkoda, że prawie w żadnym z przypadków nie jest to zasługa gospodarza.

Nie będę krytykował lirycznej warstwy, pełniącej funkcję w stylu „byle było czym zagadać podkłady”. Tak zawsze było u Theophilusa, że nie chodziło o teksty i technikę, ale o klimat, dobrą zabawę i pomysł, by stworzyć własną wersję hip hopu zanurzoną w sosie new wave’u i popu lat osiemdziesiątych. Na Vibes raper niby kontynuuje ten koncept, ale muzyka trochę za mocno przełamuje swój charakter. Utwory czasem bardziej przypominają szkice, albo raczej układanki losowych elementów kojarzących się z pewną epoką, ale nie tworzących logicznej całości. Żeby było jeszcze gorzej, ktoś musiał za mocno utwierdzić rapera w błędnym przekonaniu, że jest również świetnym wokalistą. Nie jest nim, a niestety jego bezbarwne (pod tym względem na Timez… było jakoś lepiej) podśpiewywanie zajmuje niebezpiecznie obszerną część materiału. Uszy może nie bolą od tego, ale zostajemy uświadomieni o tym, że nawet przeciętność nie ma swoich granic. Chociaż nie, w trakcie pseudojamajskiej sekcji drugiej połowy płyty uszy faktycznie bolą.

W pierwszym tygodniu od premiery Vibes sprzedało się w zastraszającej liczbie 2800 egzemplarzy. Jeśli to nie PKW liczyło kopie i wynik można uznać za w pełni wiarygodny, jest to dosyć przykra sprawa. Bardzo rzadko tworzę jakiekolwiek korelacje między komercyjnym sukcesem a artystyczną wartością muzyki. W tym przypadku również nie będę tego robić. Mam jednak nadzieję, że Theophilus wyciągnie z tej porażki jakieś wnioski. Przydadzą mu się.

Komentarze

komentarzy