Wydarzenia

Recenzja: Method Man The Meth Lab

Data: 16 września 2015 Autor: Komentarzy:

The-Meth-Lab-Album

Streetlife, Hanz On i inni

The Meth Lab (2015)

Tommy Boy

Współczesna historia Wu-Tang Clanu i jego dziedzictwa to saga pełna wzlotów i upadków. Zdecydowanie wolałbym porozmawiać o pozytywach: trwającej drugiej młodości Ghostface’a, Inspectah Decku odnajdującym swoją niszę w projekcie Czarface. O niesłabnącej ulicznej reputacji Raekwona, wpływie produkcji RZA na współczesnych producentów. O Geniusie kolaborującym z Vangelisem i o duchu Ol’Dirty Bastarda czuwającym nad nowym pokoleniem hiphopowych neurotyków. Dzisiaj niestety będzie o rozczarowującym jak tylko można powrocie Method Mana.

Namaszczony już w 1993 roku na największego gwiazdora grupy Meth nie raz szargał swą pozycję kiepskimi artystycznymi decyzjami. Nagrane po świetnym debiucie krążki bywały przepakowane przeciętnymi utworami, nieśmiesznymi skitami, albo nieudanymi próbami dostosowania się mainstreamowych warunków (Tical 0: The Prequel!). Na The Meth Lab raper popełnia jednak znacznie większy grzech — osiąga szczyt nijakości. Nie umiem nawet określić epoki w historii muzyki rapowej, w której ten album mógłby uchodzić za świeży i wyróżniający się. W najlepszym przypadku byłaby to poprzednia dekada, okres marginalizacji ulicznego, nowojorskiego hip hopu. Raperów zagubionych w otoczeniu nowych dyrektyw ze strony środowiska. Producentów, którzy chcieli trueschoolowi, ale nie do końca. Nowocześni, ale nie do końca. Trochę wu-tangowy, ale może jednak nie. Nie wiedzieli jacy chcą być.

Meth praktycznie nie zmienił się nic a nic od poprzedniego millenium. Nie wątpię, że garstka słuchaczy uzna to za zaletę. Ja się pozwolę nie zgodzić, tym bardziej że wraz z jego niezmiennością idą w parze przedawnione punchline’y (jeden Sterling wiosny nie czyni)  i suchary, które nie powinny przystawać 44-letniemu weteranowi.

Najlepsze zostawiłem na koniec. Nie od dzisiaj wiadomo, że Method Man (i inni raperzy z Wu-Tang Clanu) uwielbiają zapraszać na płyty znajomych, protegowanych, weedcarrierów i reprezentantów drugiej/trzeciej ligi społeczności Wu-Family. Zestaw gości na płycie przekracza granice przyzwoitości i to co najmniej dwukrotnie. Nic nie wnoszą oni do jakości materiału i mówię tutaj nawet o RedmanieKilla SinieKillarmy. Główny trzon stanowią jednak bezpośredni protegowani Metha (tacy jak nieinteresujący nikogo Streetlife, nieinteresujący nikogo Hanz On), którzy mają po osiem – dziesięć (!) gościnnych zwrotek, a nawet własne utwory bez udziału gospodarza. Jedynym featuringowym pozytywem jest utwór z RaekwonemInspectah Deckiem, w którym koledzy z legendarnego składu przypomnieli na chwilę co kryje się pod hasłem „wu banger”.

Jedynym usprawiedliwieniem dla tego materiału jest fakt, ze jest to w zasadzie mixtape, który na siłę został podciągnięty pod statut albumu solowego.  Tylko czy jest to tak naprawdę usprawiedliwienie? Czymkolwiek The Meth Lab by nie było, dla mnie jest po prostu aktem zniewagi słuchacza, który dziewięć lat czekał na nową solówkę Johnny’ego Blaze’a, a dostał półprodukt. Jeśli Meth naprawdę oglądał Breaking Bad — serial, który posłużył w nikły sposób za inspirację dla  albumu — to powinien wiedzieć, że półśrodki to nie jest metoda.

Komentarze

komentarzy