Wydarzenia

„Łódź mu dziękuje. W Paryżu deklarują, że go kochają. W Canberze, że zmienił ich życie”. Norbert Frątczak o fenomenie J Dilla

Data: 18 lutego 2016 Autor: Komentarzy:

jdilla1

W Miami zarezerwowano dla niego weekend. W Kansas pozostałą część następnego tygodnia. W Los Angeles świętują jednodniowo, ale z pewnością intensywnie. Łódź mu dziękuje. W Paryżu deklarują, że go kochają. W Canberze, że zmienił ich życie. W Heidelbergu świętują urodziny. W Warszawie wspominają o śmierci. Celebrują w Nowym Jorku, Los Angeles, Minneapolis, a także w Olsztynie i Wrocławiu. Na kredytowej – skromnie – na jego cześć organizują brunch. Wydarzenia ze słowem Tribute ciągle się mnożą. Z końcem lutego świat zawiesi imprezowanie. W takim stanie przeczeka jedenaście miesięcy, żeby znów przypomnieć o Dilli.

„Luty to nie jedynie Black History Month. To także miesiąc J Dilli” – stwierdziło 7 lat temu Stones Throw Records. Odważne zdanie, to fakt. Przez nie jednego mogłoby zostać uznane za spore nadużycie. To byłby jednak również spory błąd. O Dilli można spokojnie mówić jako o legendzie muzyki. I to nie tylko dla fanów hip-hopu. Jay Dee czerpał inspirację z jazzu, ale również sam stał się inspiracją dla wielu współczesnych jazzmanów. Karriem Riggins – perkusista jazzowy, który rozlegle współpracował z Dillą – stwierdził, iż był on dla niego bardzo ważny.

Ale nie tylko dla niego. Jay Dee zostawił po sobie wiele śladów w różnych środowiskach muzycznych. Współpracował z muzykami funkowymi, soulowymi, jazzowymi, hip-hopowymi oraz tymi tworzącymi muzykę R&B. Najczęściej udzielał się jako producent, rzadziej jako raper.

Słuchał bardzo dużo muzyki. Jego kolekcja płyt winylowych sięgała kilku tysięcy. Klasyfikował je i układał alfabetycznie, tak aby zawsze móc je łatwo znaleźć w razie potrzeby. W swojej twórczości sięgał po przeróżne brzmienia. Doskonale je ze sobą łączył, odznaczał się niebywałą intuicją muzyczną. Słuchał bardzo wiele muzyki, co jest często podkreślane przez ludzi, z którymi współpracował. Jednak jego muzyka nie opierała się na samych samplach, niejednokrotnie dogrywał różne partie na keyboardzie, basie, czy perkusji.

Swój nietypowy, „krzywy” rytm tworzył osobiście, to znaczy nie projektował go za pomocą sampli, ale samodzielnie wystukiwał na automacie, w charakterystyczny sposób, zawsze lekko „do tyłu”.

Matka Dilli twierdzi, że muzyką zainteresował się w wieku 2 lat. Gdy był starszy, codziennie chodził do parku ze sprzętem pod pachą i tam tworzył. W 1992 roku poznał Josepha „Amp” Fiddlera, który był pod wrażeniem tego co na bardzo ograniczonym sprzęcie jest w stanie zrobić Dilla. To właśnie Fiddler użyczył mu MPC, którego Dee bardzo szybko się nauczył.

Cztery lata później wraz z T3 i Baatinem – kumplami z podwórka – założył Slum Village. Po 6 latach odszedł z zespołu, aby rozpocząć solową karierę. Stworzył Welcome 2 Detroit, a następnie Ruff Draft. Od tego momentu nagrania Dilli będą wydawane jedynie przez niezależne wytwórnie.

Niecałe 3 lata później stworzył Donuts, album przez wielu uważany za opus magnum J Dilli. Zrobił go w szpitalnym łóżku. Płytę wydało Stones Throw Records 7 lutego 2006 roku, w 32 urodziny autora. 3 dni później Yancey zmarł z powodu zakrzepowej plamicy małopłytkowej i tocznia rumieniowatego układowego.

Od tamtego czasu, w lutym każdego roku na całym świecie organizowane są imprezy na jego cześć. Łącznie biorą w nich udział dziesiątki tysięcy ludzi. Za życia nigdy nie spotkał go komercyjny sukces. Dziś jego utwory znają setki tysięcy ludzi, The Guardian nazwał go Mozartem hip-hopu, na jego cześć założono fundacje, a jego ostatnie dzieło – Donuts obrosło legendą. Jakby tego było mało niektóre utwory Dilli doczekały się wykonania przez 60-osobową orkiestrę, a album z nimi został nazwany na cześć jego matki.

Autor tekstu: Norbert Frątczak

Komentarze

komentarzy