Wydarzenia

Recenzja: Terrace Martin Velvet Portraits

Data: 1 maja 2016 Autor: Komentarzy:

velvetportraits

Terrace Martin

Velvet Portraits (2016)

Sounds Of Crenshaw / Ropeadope

Terrace Martin jest jednym z najbardziej rozchwytywanych producentów hip-hopowych z zachodniego wybrzeża. W końcu bycie protegowanym Battlecata zobowiązuje do tworzenia klasowych podkładów. Jednak do tej pory był raczej kojarzony z mięsistym G-funkiem i R&B. Na swojej nowej płycie w dużej mierze odchodzi od tych klimatów i kieruje się bardziej w stronę jazzu.

Jeśli spojrzeć na to z szerszej perspektywy, takie postawienie sprawy zupełnie nie dziwi. Wystarczy sobie przypomnieć chociażby ostatni krążek Kendricka Lamara, którego jednym z producentów był właśnie Martin i pewne rzeczy zaczynają się wydawać oczywiste. Na To Pimp a Butterfly inspiracje jazzowe też były bardzo silne. Do tego dochodzi również album Kamasiego Washingtona — The Epic. Tu w procesie twórczym Terrace Martin, co prawda, nie uczestniczył, ale praktycznie cała ekipa odpowiedzialna za nagranie tego monumentalnego dzieła zna się od dzieciństwa z autorem Velvet Portraits. Można zatem założyć, że nowe dzieło Martina jest wypadkową tych naleciałości.

Wstęp do recenzji jest trochę nieprecyzyjny, bo jazz jest tutaj swego rodzaju przewodnikiem, a tak naprawdę dostajemy podróż po całkiem sporym spektrum czarnych brzmień. „Push” to numer, w którym brakuje tylko gościnnego udziału Curtisa Mayfielda, a „Patiently Waiting” mocno przywodzi na myśl klimaty klasycznego soulu lat sześćdziesiątych. Natomiast hip-hopu praktycznie w ogóle tu nie znajdziemy. Jedyny numer, który ma w sobie G-funkowe naleciałości to świetnie bujające „Turkey Taco”, w pewnym sensie kojarzące się też z dokonaniami Funkadelic Parliament. „With You” mogłoby się znaleźć na poprzednim krążku Martina, ale te dwa kawałki to tak naprawdę wszystko, co w jakiś sposób wraca do starych dokonań głównego bohatera. Nawet doskonałe „Okeland” z gościnnym udziałem Lali Hathaway, z którą przecież Martin nieraz już współpracował, zupełnie nie kojarzy się z tym, co ten duet swego czasu razem tworzył.

Dużo na płycie kawałków z gościnnymi udziałami różnych wokalistów, ale tak naprawdę w sporej części jest to także album instrumentalny. Właśnie w tych momentach, ale nie tylko w nich, ujawnia się jazzowy klimat krążka. Robert Glasper, Kamasi Washington czy Thundercat to tylko niektóre postaci pojawiające się w tym materiale. Jednak jeśli ktoś spodziewa się zawrotnych solówek znanych chociażby z The Epic ten się raczej zawiedzie. Ale od razu zaznaczam, że absolutnie nie traktuję tego jako wady. Zarówno sam gospodarz na saksofonie, jak i jego kompani grają dość oszczędnie, czasami oczywiście puszczając wodze fantazji, choć odnoszę wrażenie, że gdyby był to album stricte jazzowy, na przykład na trio albo kwartet, mogliby mocniej poszaleć. Tutaj dłuższe zagrywki nie wybijają się, ale nie takie też chyba było założenie — stanowią bowiem integralną całość z resztą muzyki. Cały materiał został skomponowany z dużym smakiem. To krążek bardzo stonowany muzycznie, idealny do tego żeby słuchać go w spokoju, przy filiżance kawy lub herbaty. Oczywiście są żywsze momenty, ale o dziwo, nie potrzeba tu ich zbyt wiele. Jest dokładnie tak, jak być powinno.

Przyznam, że od dłuższego już czasu zastanawiałem się, kiedy Terrace Martin wyda album w pełni jazzowy i choć ten nim do końca nie jest, jak dotąd zdecydowanie najbliżej mu do takiej stylistyki. Można uznać, że klimatycznie stanowi swego rodzaju rozszerzenie To Pimp a Butterfly. Nawet ostatnia kompozycja na płycie jest instrumentalnym coverem „Mortal Man” z płyty Kendricka. To zdecydowanie jedna z mocniejszych pozycji w tym roku, do której często będę wracać.

Komentarze

komentarzy