Snoop Dogg
Coolaid (2016)
Doggy Style Records
Ostatni pełnowymiarowy album Snoop Dogga — Doggumentary (pomijam poboczne projekty z Pharrellem i Dam-Funkiem) ukazał się w 2011 roku i ku mojemu zdziwieniu zebrał mnóstwo negatywnych recenzji. Jeszcze do tej pory lubię wracać do większości numerów z tego krążka. W przypadku Coolaid też będzie do pewnego stopnia podobnie, ale tych kawałków na pewno będzie dużo mniej, bo nowy materiał jest po prostu gorszy.
Już po pierwszych przesłuchaniach słychać, że to bardzo nierówna płyta. Świetne numery mieszają się z wypełniaczami, które może zapewniają brzmieniową różnorodność, ale na końcu i tak się je pomija. Kolejnym mankamentem jest westcoastowe brzmienie większości numerów. To powinna być zaleta, ale kilku z nich brakuje tego przysłowiowego czegoś, iskry, która przyciągałaby do głośnika na dłużej. Żeby było jasne, nie ma dramatu, ale wystarczy posłuchać „Affilieted”, „Ten Toes Down” czy „Coolaid Man” i porównać z takimi petardami jak „What If” i „Oh Na Na”. No i długość. Dwadzieścia piosenek to zdecydowanie za dużo.
Wcale nie jest tak źle, jakby mogło się na początku wydawać. Zaciekawiło mnie to, że Snoop zaprosił na płytę tylu zapomnianych już producentów. Jazze Pha, Rockwilder? Nie słyszałem od nich niczego pierwszoligowego od bardzo dawna. Poza tym zaniepokoiłem się sporą ilością muzyki od Swizz Beatza, bo nie ukrywam, że nie przepadam za jego zmysłem muzycznym. Na szczęście panowie wywiązali się ze swojego zadania modelowo. Szczególnie uwielbiam wracać do „Double Tap”, w którym głównym bohaterem jest zdecydowanie Jazzie. Ten track pokazuje, że mógłby wydać w całości wyprodukowaną i zaśpiewaną przez siebie solówkę. Daz Dillinger i Soopafly robią mistrzowską robotę we wspomnianym już „Oh Na Na”, a Rockwilder zapewnia ciekawą produkcję w oszczędnym muzycznie „Feel About Snoop”. Do tego Nottz w brudnym, a jednak kalifornijskim „Don’t Stop” i Just Blaze w dwóch świetnych energetycznych numerach. Swizz też daje radę, szczególnie w bardzo melodyjnym i przykuwającym ucho do do głośnika — „Side Piece”.
To by było w zasadzie wszystko, co można o tej płycie napisać, bo sam Snoop Ameryki nie odkrywa. Już na początku płyty rapuje „I’m a motherfucking legend”. Jest świadom swojego statusu, wie, co osiągnął, ale nowoczesny bit w połączeniu z agresywną nawijką kojarzą się trochę z tym, co w takich przypadkach nagrywa Kanye West — „ja wiem najlepiej, możecie mi skoczyć”. W pozostałych numerach dostajemy właściwie to, co zawsze było obecne na płytach Snoopa — przechwałki, kobiety i zioło. Ale Snoop to jednak Snoop, można mu to wybaczyć.
Coolaid to nie jest zła płyta. Ma kilka naprawdę mocnych momentów, ale gdyby tak skrócić krążek na przykład do trzynastu kawałków albo zrobić jeszcze bardziej skondensowany materiał, jak w przypadku Bush, które miało dziesięć utworów, mielibyśmy do czynienia z albumem co najmniej dobrym. A tak — do paru numerów się wraca, ale całość nie porywa.
Komentarze