Wydarzenia

Recenzja: Taco Hemingway Marmur

Data: 8 listopada 2016 Autor: Komentarzy:

Taco Hemingway

Marmur (2016)

Asfalt

„Raczej potrzebujemy tu dendrologa” — tak Nikodem skomentował wewnętrzne Soulbowlowe przepychanki, kto z redakcji powinien napisać na łamach strony kilka słów o nowym Taco. I tak sobie wtedy pomyślałem, że tym prostym stwierdzeniem doskonale ujął niezręczność, która towarzyszyła mi podczas odsłuchu Marmuru, ale nie zdążyła się jeszcze skrystalizować. Ale co zrobić, skoro ten marmur tak naprawdę to faktycznie straszne drewno.

Taco dwiema zeszłorocznymi koncepcyjnymi epkami zdążył już dołożyć swoje trzy grosze do obrazu współczesnej polskiej sceny rapowej. Gdy po premierze Trójkąta warszawskiego w zeszłe wakacje hajp na Taco Hemingwaya sięgnął szczytu Elpetrójki, raper faktycznie miał coś ciekawego do dodania. Nie był może w swoich rymach szczególnie poetyczny czy abstrakcyjny, ale miał doskonałą umiejętność obserwacji i przyzwoite narzędzia, by te obserwacje przekuć na błyskotliwe teksty z nieprzyzwoicie trafionymi puentami. To sprawiło, że na krótką chwilę wstąpił mimowolnie w rolę głosu pokolenia, które, cytując Łonę, „zgubiło miłość na melanżu razem z telefonem”. Zresztą to właśnie Łona był dla muzyki Hemingwaya, który pojawił się nagle i zupełnie znikąd, najbliższym odniesieniem. Dziś to jednak już zupełnie nieadekwatne — Łona, mimo upływu lat, wciąż pozostaje młody, rzutki i elokwentny, podczas gdy Taco sam przy każdej możliwej okazji spowiada się słuchaczom, że czuje się stary i zmęczony. I to też zresztą dwa kolejne po „niezręcznym” i „drewnianym” epitety, którymi można opisać wizytę w hotelu Marmur.

Szczerość od początku była wielkim atutem Hemingwaya. Nawet jeśli ukrywał się za kolejnymi konceptami, bez ogródek opisywał rzeczywistość, dzieląc się własnymi przemyśleniami i odczuciami. Nie trudno jednak zauważyć, że już na wydanym w połowie roku Wosku stał się w swoich tekstach bardzo egocentryczny — od zdziwienia nagłym sukcesem, przez znużenie, aż po naglące poczucie obowiązku wobec słuchaczy połączone ze zmęczeniem i brakiem weny. I z tego wątpliwej jakości budulca na kanwie obrazków z Bartona Finka braci Coen i Grand Budapest Hotel Wesa Andersona Taco ulepił swój hotel Marmur.

Obrazków dźwiękowych jest na Marmurze bardzo wiele. Uliczna poezja na przeważnie posępnych bitach Rumaka miesza się tu w dziwnych proporcjach z quasisłuchowiskowymi przerywnikami, które owszem — zamykają niemal godzinną płytę w przemyślaną ramę narracyjną, ale jednocześnie zawierają się gdzieś pomiędzy oldschoolową humorystyczną stylizacją spod znaku „Jesteśmy na wczasach” Wojciecha Młynarskiego a kanciaście nieporadnymi ścieżkami dialogowymi czyniącymi obcym i niezgrabnym nie tyle sam hotel Marmur, co cały krążek. Trudno zresztą nie odnieść przez to wrażenia, że Taco stał się więźniem własnej konceptualności — czasem tak bywa, że w pogoni za znakomitym pomysłem, który sklei wszystko w całość, traci się zmysł orientacji i wpada w pierwszą lepszą pułapkę, opacznie biorąc ją za upragniony cel. I tak oto poza serią mało wysublimowanych skeczy z hotelowego lobby Hemingway serwuje słuchaczom m.in. licealne theatrum mundi („świat jest wfem, a ja nie mam stroju”) czy technologiczne wynurzenia (paradoksalnie niehemingwayowskiego) starego człowieka („mogę sprawdzić zawsze wszystko w każdej chwili”).

Nie jest też jednak do końca tak, że nową kreacją Taco jest zmęczony życiem kapitan oczywistość — storytelling to w dalszym ciągu mocna strona rapera, zwłaszcza jeśli udaje się go połączyć z równie ekspresyjną produkcją, jak chociażby w drugiej części „Mgły” kierowanej w stronę upiornego, niemal horrorcore’owego trapu. Z kolei „Tsunami blond” uwodzi rytmiczną i rymowaną żonglerką. Hemingway jest jednak najbardziej błyskotliwy, gdy bawi się autointertekstualnością, np. inkorporując złudny refren z fenomenalnego „Mięsa” na zakończenie ospałego bangera zatytułowanego „Grubo-chude psy”. Niekwestionowanym hajlajtem krążka jest zresztą wpisujący się w tę tendencję singlowy „Deszcz na betonie” — wyprodukowany z lekkością, wyobraźnią i dbałością o detale, zwieńczony być może najbardziej przebojowym refrenem w dotychczasowym dorobku Taco, inteligentnie, a nawet odrobinę przewrotnie (czego zresztą niestety brakuje większości utworom na krążku) przepisany w nowy kontekst, dzięki czemu z niezobowiązującego prologu przemienia się w błyskotliwy epilog — klucz do całej przedstawionej na płycie historii.

Nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że za Marmurem stał całkiem sensowny pomysł, w którym z uwagi na goniące terminy, poczucie obowiązku wobec słuchaczy i siebie samego (by nie wytracić do końca resztek niespotykanego na tę skalę nad Wisłą pędu), a co za tym idzie narastające zmęczenie Taco nie potrafił wykuć longplaya dorastającego do jego ambicji i dorównującego kunsztem błyskotliwej parze zeszłorocznych epek. Zakończenie tej historii jest jednak otwarte, obiecujący prolog przemienił się w dający nadzieję na nowe otwarcie epilog. Może paradoksalnie remedium na tę marmurową posuchę byłaby faktyczna wizyta w dziwacznie zdystansowanym do współczesnego świata położonym na krańcu świata marmurowym sanatorium — tym razem niekoniecznie zwieńczona koncepcyjnym longplayem.

Komentarze

komentarzy