H.E.R.
H.E.R. (2017)
RCA
W dzisiejszym świecie trudno o tajemnicę. I kiedy wszystko wokół zdaje się odkryte, odsłonięte, niemalże nagie i podane na talerzu, pewna artystka staje temu naprzeciw i nie mówiąc nikomu kim jest, gdzie mieszka, co zjadła na śniadanie oraz kto jest jej byłym, obecnym, czy też potencjalnym chłopakiem, po prostu dzieli się swoją muzyką. Pewnie ta aura tajemniczości nie zrobiłaby na mnie takiego wrażenia, pewnie uznałabym, że to tylko tani chwyt marketingowy, gdyby nie spójność wizerunku z tym, co znalazło się na najnowszym krążku H.E.R. o takim samym tytule.
Album okryty jest pewną aurą tajemniczości przypominającą delikatny materiał z baldachimu nad łóżkiem, który niby przezroczysty, pozostawia nutkę niedopowiedzenia, zachęcając do zajrzenia, co kryje się za tą zwiewną zasłoną. W przypadku H.E.R. jest to aż 21 utworów (z czego większość materiału pochodzi z dwóch wydanych w przeciągu minionego roku epek) zanurzonych w sensualnym, otulającym słuchacza klimacie z pogranicza R&B, elektroniki i jazzu, na który składa się kilka, czasem zdawałoby się, wykluczających się nawzajem elementów. Innymi słowy — sprzeczność to słowo klucz, które określa zarówno cały krążek, jak i pojedyncze utwory. Ośmielę się wręcz powiedzieć, że album H.E.R. jest kobietą, pełną sprzeczności, a jednak spójną zarazem, czasem niezrozumiałą, co może denerwować albo skłonić do refleksji, że nie wszystko trzeba rozumieć.
Delikatność, siła, sensualność, kobiecość, kruchość, wolność oraz pewność siebie to cechy, w których został skąpany ten album i którymi emanuje dzięki ciepłym, zaśpiewanym czasem pewnie, a czasem niby od niechcenia, dryfującym gdzieś nad powierzchnią wokalom. H.E.R. często posługuje się bogatym w kojące właściwości breathy soundem — choćby w „Avenue”, któremu towarzyszą chórki, rodem z R&B lat 90, pełne wirujących ozdobników, jak w „Lights On”.
Kontrastowy wymiar albumu ujawnia się także w warstwie kompozycyjno-instrumentalnej. I tak oto obok bogatego w elektronikę i pulsującego nieustannie w głowie słuchacza „Facts”, wybrzmiewa ballada „Focus” będąca wołaniem o uwagę ukochanego w towarzystwie harfy i patetycznej atmosferze, aby zaraz „U” z potencjałem na radiowy hit dzięki łatwej i wpadającej w ucho melodii, stało się zapowiedzią bluesowego „Every Kind of Way” z atrakcyjnym gitarowym riffem zwieńczonym słodką miłosną piosenką „Best Part” z cyklu gitara akustyczna, ona i on (w tej roli Daniel Caesar), która rozpromienia serce, aby w końcu „Free”, brzmieniowo inspirowane stylistyką wschodu, przeniosło słuchacza we wcześniej nieznane, tajemnicze miejsce, skąd wyrywa odrzucające wręcz „2”.
W tym, zdawać by się mogło, panującym chaosie jest jednak spójność i pokój, gdzie wyczekane akcenty perkusji „Changes” spowalniają czasoprzestrzeń, gdzie niskie basowe brzmienia idealnie uzupełniają kosmiczną, świdrującą elektronikę, jak w „Hopes Up”, gdzie jazzowe pianino w „Pigment” oddaje klimat nocnego klubu muzycznego lat 60. w Nowym Orleanie, w którym muzyka płynie w towarzystwie unoszącego się dymu papierosa, który zastygł w dłoni zasłuchanego odbiorcy. Zresztą po przesłuchaniu H.E.R. czułam się właśnie jak ten gość od papierosa z Nowego Orleanu — zastygłam z uczuciem, że właśnie doświadczyłam czegoś prawdziwego, przez co pięknego — kojącego i drażniącego jednocześnie. Dzielić się swoją muzyką to znaczy dzielić się swoim sercem. Być może dlatego H.E.R. nie odczuwa potrzeby, aby mówić i pokazywać więcej na swój temat. To co najcenniejsze zostało właśnie odsłonięte. Nie potrzeba kropki nad i.
Komentarze