„Białas chciałby być, a nie musieć ciągle walczyć”
Piernikowski to jedna z najbardziej wyjątkowych osobowości na polskiej scenie muzycznej. Enigmatyczny MC związany z duetem Syny, producent muzyczny, wysłannik orientu, orędownik Primeshitu i, jak sam się określa, „dźwiękowo-wizualny” artysta. Przy okazji premiery jego trzeciego solowego albumu, The best of moje getto, udało nam się złapać tego niezwykłego twórcę w Warszawie i porozmawiać o jego najnowszej płycie, zahaczając przy okazji o węgierskie slow cinema, pracę w teatrze i autotune’a. Sami Piernikowskiego możecie złapać na jego najbliższej trasie koncertowej, bilety dostępne są na Going!
Mamy 17 października, a to oznacza, że dzisiaj premierę ma twoja trzecia solowa płyta, The best of moje getto. Miałem okazję przesłuchać ją przedpremierowo i pierwsza rzecz, która się rzuca w uszy bardzo mocno, to autotune, którego wcześniej nie mieliśmy okazji słyszeć, a na pewno nie w takiej ilości. Mimo tego, że to narzędzie przyjęło się już w kulturze hiphopowej, dalej słychać głosy purystów odrzucających go. Czy zatem traktować to mamy jako chwilową potrzebę eksperymentu czy nowy, stały element primeshitu?
Wiem, że w wielu środowiskach autotune jest punktem zapalnym, ale nie przywiązuję zbytniej uwagi do tego i nie emocjonuję się tym, bo dla mnie jest zwykłym narzędziem, takim jak reverb czy delay. Mam wrażenie, że cała dyskusja o autotunie trochę przypomina pojawienie się gitary elektrycznej. Wydaje mi się, że trzeba już go po prostu zaakceptować. Każdy używa tego na swój sposób. Na The best of moje getto sprawdza się zajebiście, kiedy tworzę sobie jakąś inną postać w głowie, innego narratora. Wokale, które są na tunie, są takim bardziej hajpem; spreparowaną przeze mnie sytuacją pojawienia się fikcyjnego hypemana. Bardziej w takim klimacie czuję to na tej płycie.
Co do tej gitary myślę, że to całkiem trafna analogia, bo w dyskursie o autotunie często pojawienie się go porównuje się do momentu, kiedy Bob Dylan po raz pierwszy sięga właśnie po gitarę elektryczną na Newport Folk Festival w ’65.
Przechodzę nad tym na luzie. Ale myślałem o tym z innej strony: miałem ostatnio taką rozkminę, że ludzie rezygnują ze swojego głosu na rzecz autotuna, który jest takim uniwersalnym, nierealnym głosem jakiejś istoty albo głosem jednego, uniwersalnego człowieka, wręcz jakiegoś androida. Obdzierają się z wszelakich ozdobników i zakładają taki uniwersalny strój. Taki „mnisi” strój osobowości. Ja to tak rozkminiam.
To jest prawdopodobnie najbardziej zajebiste określenie na autotune’a, które słyszałem, coś w tym jest.
No, to ma swoje zalety. Nagle wszyscy stają się równi pod względem umiejętności czy barwy głosu — wszystkiego. Są nagle istotą uniwersalną. Stają się medium.
No tak, dlatego tym bardziej ważne jest, żeby jednak obchodzić się z autotunem jak z narzędziem. W wywiadach, których udzielałeś jeszcze przed premierą The best of moje getto, często mówiłeś, że inspiruje cię to, co robi na przykład Gaika. To jest taki gracz, który korzysta z tego narzędzia, a jednak nie gubi przy tym swojej osobowości.
Dobrze kombinuje. Czasami jest ascetyczny, czasami błyszczący, czasami wręcz przerysowany.
Okej, to przejdźmy od inspiracji do samej płyty. W kontekście twoich albumów, zarówno solowych jak i Synowskich, często pojawiającą się frazą jest określenie, że to takie „dźwiękowe filmy”. Zresztą nie dziwię się, bo narracyjnie są to rzeczywiście zawsze bardzo przemyślane rzeczy. The best of moje getto jest już na streamach i z ciekawości wszedłem na RateYourMusic, by sprawdzić, czy są już pierwsze opinie. No i w pierwszej recenzji, która się pojawiła, pada właśnie to określenie „filmu”. Ja chciałbym tę filmowość ugryźć z trochę innej strony, a mianowicie zapytać o teledyski. W warstwie wizualnej nastąpiła u ciebie duża zmiana. „Dobre duchy” mają wydźwięk takiego medytacyjnego slow cinema — skąd taka zmiana estetyki?
The best of moje getto to trochę inna sceneria, niż poprzednie primeshitowe płyty. Mi w głowie majaczą skraje miast, gdzie z jednej strony jest już las i jakieś pola, ale kiedy się odwracasz widzisz jeszcze miasto i jakieś jego dziwne elementy. Ten styk jest zajebisty. Jeśli chodzi o „Dobre duchy”, to rozkminiając z Gosią Heman (reżyserka klipu – przyp. red.) pomysły, doszliśmy do takiej wizji powolnego obrazu, który jest w sumie takim antyklipem, który opowiada, niewiele mówiąc. No, klimat.
Taki specyficzny oniryzm?
Kajetan Plis, który odpowiadał za obraz, zajebiście to uchwycił, a nawet pogłębił. Pokazał naturalne środowisko w sposób niepokojący i afirmujący równocześnie. Bo utwór niby jest wołaniem o pomoc, jest tam taki ubolewający ton z jednej strony, ale z drugiej jest też afirmujący te „dobre duchy”. Udało się złapać jakiś dziwny klimat zen. A tak w ogóle zajebistą sztuką jest pokazanie lasu i natury, kiedy takich kadrów było już tysiące… postać wśród drzew, czy coś w tym stylu — w kinie było tego dużo. Kiedy rozmawialiśmy z Gośką o tym klipie, mieliśmy w głowach rzeczy Tarkowskiego czy Idź i patrz Klimowa.
To skoro pojawił się już Tarkowski i pojawiło się Idź i patrz, to nie mogę nie zapytać o postać Béli Tarra, bo ten przewijający się wcześniej motyw trwania i estetyka teledysków wydaje mi się mocno korespondować.
No tak, Béla Tarr jest jednym z moich ulubionych reżyserów. Same pojedyncze sceny w jego filmach są dla mnie takim mikroświatem, na przykład dwóch typów idących w Sátántangó ulicą pośród śmieci.
Początek Harmonii Werckmeistera też jest przecież taką miniaturą samą w sobie.
Jasne, każda scena u niego mogłaby trwać dla mnie godzinę. Te rzeczy mają też taki wspólny mianownik. Mam wrażenie, że kiedy pojawia się jakieś zło i nieszczęście, to nie ma nad tym lamentu, tylko takie pogodzenie się z tym. Może nawet nie pogodzenie, ale obserwacja bez oceny. Świadomość tego, że jeżeli świat jest idealny, to znaczy, że są one na swoim miejscu; a jeżeli świat jest nieidealny, to są one częścią tego świata i są nie do naprawy i nie ma co z nimi walczyć, trzeba się z nimi pogodzić. Ma to też swoje piękno, okrucieństwo też jest jego częścią. Jeżeli kwitnięcie jest zajebistością kwiatów, to więdnięcie też jest zajebiste. Przychodzi mi na myśl sentencja z Truposze nie umierają Jarmusha, którą wypowiada RZA: „The world is perfect. Appreciate the details.” Oczywiście to gówno nie jest takie łatwe.
O kinie myślę, że moglibyśmy jeszcze długo rozmawiać, natomiast przez to, że obecnie rezyduję w Krakowie, to nie mogę nie zahaczyć o kwestie teatralne. Na teatrze odcisnąłeś swoje piętno, współpracując m.in. z Janem Klatą w Teatrze Starym w Krakowie. Mam wrażenie, że ostatnio hip hop i teatr zaczynają coraz częściej przecinać swoje drogi. W zeszłym roku projekt czasem miał swój finał w Teatrze Słowackiego, a młody traper Koza robi spektakl z awangardowym twórcą, Krzysztofem Garbaczewskim. Jak myślisz, czy to początek jakiejś większej fali?
Nie wiem czy jest tendencja czy tylko jednorazowe akcje. Przenikanie się tych światów jest dobre i chociaż czasami może się nie udać, to spoko, że ktoś ryzykuje. Dla obu stron to dobre doświadczenie. Jak wchodziłem do Teatru Starego, to nazywali mnie tam „panem DJ-em” albo „panem raperem” (śmiech). Cenię sobie zderzenie światów. Dzięki pracy w teatrze zaobserwowałem jak konstruuje się spektakl i o ile elementów trzeba zadbać, żeby osiągnąć pewien efekt. To też wywarło duży wpływ na moją rozkminę na temat koncertów.
Jak już zaczęliśmy temat przenikania się światów, to chciałbym odnieść go także do The best of moje getto. Pierwszy raz, zarówno w kontekście twoich solowych rzeczy jak i synowskich projektów, na płycie pojawia się dużo gości z bardzo różnych światów. W jednym z wcześniejszych wywiadów mówiłeś, że jesteś sceptyczny co do gościnek, bo rzadko kiedy dają satysfakcjonujący efekt. Jak było tym razem? Czy te występy to wynik bardziej wpisania się w twoją wizję, czy wyszło to na zasadzie burzy mózgów?
Trudno sobie wyobrazić taką współpracę w sposób syntetyczny, że ktoś jest bez backgroundu, poczucia wspólnego flow i wjeżdża z czapy, tym bardziej w takie coś. Każda z tych kooperacji była poprzedzona odpowiednią rozkminą. To też często nie było pierwsze spotkanie, bo na przykład z Kachą zdążyliśmy się już trochę pobujać, poznać się, znamy też swoją muzykę. Mamy taki wspólny lot, że niewiele musimy rozmawiać, po prostu czaimy co ma się wydarzyć… Z kolei z Adamem (Repuchą- przyp.red.) już od dłuższego czasu chcieliśmy zrobić coś razem. Łączy nas podobne odczuwanie melancholii, jakiejś tęsknoty. I mam wrażenie, że nieświadomie zrobiłem follow up do „Zabierz mnie do morza…”. Czuję jakieś „soulmate’ostwo”. Tak samo z Hadesem i Brodką, to wszystko wyszło w sposób bardzo naturalny… Przez muzykę zawiązała się jakaś przyjaźń. Zapraszając gości, wiedziałem kogo zapraszam i na maksa zaufałem, że się w tym znajdą i rozwiną to, co zastają u mnie. Brodce przyśnił się jej tekst… Po prostu czuć miłość… do muzyki miłość.
Bardzo mi się podoba to określenie, że łączy was z Adamem podobne pojmowanie refleksji i tęsknoty. Kiedy się go słucha, czuć w jego muzyce coś, o czym sam wielokrotnie mówiłeś, czyli taką świnoujską nostalgię. Na tej płycie jest też dużo momentów duchologicznych pasaży syntezatorowych, w samym tytule pojawia się także „getto”, czyli jakieś miejsce, które różnie można rozumieć i stąd też moje rozkminy, ile jest w tym tytułowym getcie świnoujskości i czy w takim razie w tych momentach na płycie także przebija się ta nadmorska wrażliwość?
Właśnie mam wrażenie, że tutaj to Świnoujście przeszło na drugi plan. Czuję je trochę w numerze „Być Jak”, ale to są bardziej takie rzeczy trudne do opisania, no wiesz, jakieś wewnętrzne jazdy. Słyszę w tym emocje, które kojarzą mi się z konfrontowaniem się z taką siłą i przestrzenią, jaką jest morze. Obcowanie z dużym żywiołem, do którego idziesz w sytuacji swojej słabości, a zarazem wiesz, że ono ma siłę, która może cię zabić. To jest zarazem niepokojące i przyciągające. Jeżeli chodzi natomiast o samą tęsknotę, to mam odczucie, że jak słucham tego, czyli oglądam ten film (śmiech), to widzę, że to próba skomunikowania się z czymś, nie wiadomo do końca z czym. Samo „Getto” natomiast ma kilka znaczeń. Jedno jest takie dosyć indywidualne, to zbiór powtarzających się sytuacji, trochę jak w „Dniu Świstaka”. Świadomie też dlatego używam niektórych rzeczy, które pojawiały się na poprzednich płytach, do podkreślenia tego, że świat się nie rozszerza. Wbrew pozorom mam wrażenie, że świat się zwęża. Tu już przechodzę do bardziej globalnej rozkminy, że mimo takiej ilości rzeczy do wyboru i do skonsumowania, tak naprawdę wybory stają się coraz mniej znaczące, a produkty mniej odżywiające. Wchodząc na przykład do Żabki kiedy jestem głodny i chcę coś zjeść, widzę pełne półki, ale nic mnie właściwie nie nakarmi. Poprostu szit. „World is a getto”.
Mam też wrażenie, że ten taki wątek konsumpcyjny, podobnie jak było na wcześniejszych nagraniach, przewija się także na tej płycie. Jest tu na przykład dużo nawiązań do wszelkiego rodzaju ubrań, pojawiają się takie marki jak Nike, Adidas czy H&M. Markowe ciuchy są w pewien sposób mocno fetyszyzowane we współczesnym rapie i dlatego zastanawiam się, na ile może być to przytyk w kierunku konsumpcjonistycznej kultury, a na ile nawiązanie do pojawiających się wcześniej „Bluz kangurów”?
To nie przytyk, to medytacja uniformu, który towarzyszy mi od początku. Oczywiście ma to kilka znaczeń. To jest trochę gra iluzją posiadania dóbr. Te ubrania sprawiają wrażenie czegoś, co jest plebejskie, ale jednocześnie daje pozór czegoś ekskluzywnego. Zależy od tego gdzie się znajduje. Jest to też trochę gra z samym sobą, taki trochę autodiss (śmiech), że jestem w pewnym sensie niewolnikiem w tym wszystkim. Tak jak bluzy kangury miały być chroniące, tak jest też takie pytanie z drugiej strony: przed czym właściwie mają chronić? No mógłbym tutaj odpowiedzieć po prostu, że „Białas chciałby być, a nie musieć ciągle walczyć”.
„Białas chciałby być, a nie musieć walczyć”. To brzmi jak piękne hasło, które chyba doskonale też podsumowuje naszą dzisiejszą rozmowę i niech w takim razie wybrzmi odpowiednio i stanie się takim „dobrym duchem” tej dzisiejszej rozkminy.
Spoko, ale mam w takim razie jeszcze pytanie do ciebie. Jak ty odbierasz tę płytę w kontekście poprzednich? Bo spotkałem się z takimi opiniami, że ona jest wręcz taka… pozytywna.
Wiesz co, jest w niej coś takiego, że — jak już mówimy nazwiskami — bardziej czuć tu Tarkowskiego niż Tarra. Nie do końca siedzi mi określenie „pozytywna”, bo moim zdaniem poprzednie rzeczy nie były negatywne.
Może tu bardziej chodzi o słowo „ciężkość”.
Jest na pewno lżejsza. I słychać tu coś, o czym pisałem na przykład a propos „Dobrych duchów”; że to poczucie takiego trwania z Białasami przekuło się we wrażenie medytacji. Czuć pogodzenie z rzeczywistością.
Medytacja, drogi białasie…
Dokładnie tak! I wydaje mi się, że takie spojrzenie może być czymś, co ludzie mogą odbierać właśnie jako coś pozytywnego, jako wrażenie ciepła. A ze strony muzycznej mi się bardzo podoba, jaram się takimi glitchowatymi, trochę połamanymi rzeczami, no i bardzo trafia do mnie narracyjność tej płyty, że to dalej jest bardzo nieśpieszne, powolne. Dużo też robi to wrażenie melancholii, która jest tutaj dużo lżejsza niż na przykład na No Fun. Może to tylko czepianie się słówek, ale widzę w tym trochę zamienienie czegoś, co można określić jako tęsknotę, właśnie na to ciepło melancholii.
Na No Fun było więcej szamotania się, rozdarcia, takiego niepogodzenia.
No, tutaj też pojawia się, w tym kontekście dosyć wymowny, numer „Abhajamudra”, nawiązujący do buddyjskiego gestu odrzucenia lęku. Idąc takimi torami, można pewnie widzieć The best of moje getto jako coś pozytywnego.
Dziękuję za odpowiedź (śmiech).
Rozmawiał Wojtek Siwik
Komentarze