Natalia Przybysz, zdj. materiały prasowe
Natalia Przybysz na polskiej scenie działa od prawie dwudziestu lat. Solową działalność artystyczną rozpoczęła w 2006 roku. Od tego czasu wydała sześć albumów, w tym jeden we współpracy z producentem Envee. Udało nam się porozmawiać w przerwie między koncertami promującymi jej najnowszą płytę. Materiał będzie można usłyszeć na występach w największych polskich miastach. Zdradziła nam, skąd czerpie siłę i spokój, opowiedziała o ekologii, weganizmie oraz o „Krakowskim spleenie”. Jak malować ogień to wynik wieloletniego doświadczenia na scenie, pracy nad sobą i wewnętrznego samodoskonalenia.
„Zapuszczanie korzeni generuje siłę”
Przede wszystkim dziękuję za kolejny piękny, niezwykle ciepły album. Tym razem mam jednak wrażenie, że nieco inny. Brzmienie pozostało takie samo, ale coś się zmieniło, szczególnie w stosunku do poprzedniego wydawnictwa. Światło nocne było dużo bardziej szalone, niespokojne. Od Jak malować ogień bije niesamowity spokój, wewnętrzna stabilność, którą kontrastujesz jednak z dynamicznie zmieniającym się światem. Czy coś się w tobie, zarówno jako kobiecie, jak i artystce, zmieniło? Myślę, że to być może kwestia wieku.
Na pewno to również wynik pracy ze sobą przy pomocy jogi, medytacji, muzyki czy pracy z ciałem. Jest trochę tak, że odpowiedzią na niepokojące zdarzenia, prognozy ekologiczne, nie powinien być popłoch i chaos, a wewnętrzna siła i spokój, gotowość do działania. Wszystko to, co chwilowe, tymczasowe, pozornie dynamiczne, może się okazać chaotyczne. Tym charakteryzuje się konsumpcjonizm, skupiony na chwilowym zysku. To samo w świecie emocjonalnym, w świecie Tindera. „Chwilówki”, różnie rozumiane, mają małą moc. Zapuszczanie korzeni głębiej i głębiej, rozrastające się coraz wyżej gałęzie, tworzą pion w człowieku, który generuje siłę potrzebną, aby przetrwać albo być niczym przyczajony tygrys, który w odpowiedni sposób i w odpowiednim momencie reaguje.
No właśnie, zacytuję „Ogień”: „coraz głębiej korzeniami trzymać się tej ziemi” Jak znajdujesz spokój w tych trudnych czasach? Czy masz jakieś swoje metody czy jakieś swoje przysłowiowe „przystanie”, które pomagają ci zachować wewnętrzną stabilność? Wiemy, że ćwiczysz jogę… W czym jeszcze znajdujesz spokój?
Na pewno w takiej codziennej obecności i w przyrodzie. Nawet w mieście jest sporo przyrody — w Warszawie znajdziemy wyjątkowo dużo drzew, ziemi. Grudka ziemi przepuszczona przez palce daje człowiekowi niesamowitą energię. Staram się mieć kontakt z przyrodą. Praktykuję jogę, w której poszczególne asany są inspirowane zwierzętami — to nas bardzo przybliża do natury. Joga jest starożytną metodą duchową sięgającą czasów, w których człowiek był blisko z naturą. To czuć, jest bardzo rdzenna i połączona z energią — praną — ziemi i kosmosu. Do tego ważne jest, by medytować, umieć być a nie czekać. Muzyka jest z kolei celebracją życia, świętowaniem, cieszeniem się z tego, że się jest, czymś oczyszczającym.
Jak malować ogień jest jednak nie tylko o wewnętrznym spokoju. To również materiał o tym jak kochać, rozmawiać i jak słuchać. Nie dajesz jednak jasnej instrukcji, sama mówisz o tym, że wciąż się uczysz tego, w jaki sposób żyć dobrze, czy więc można powiedzieć, że to również opowieści o samodoskonaleniu?
Bardzo ważne jest, aby mieć w sobie dziecięcą otwartość — taką jak dzieci przed systemowym nauczaniem, które pytają o wszystko, a każda zabawa jest dla nich nowa. To ważne, aby być ciągle otwartym, niepełnym naczyniem. Często mówić sobie, że nie wiesz i to jest okej, jesteś otwarta, możesz się douczyć. To niesamowite uczyć się, doświadczać nowych rzeczy, stawać się kimś ciekawym.
„Zmieniamy się, ale to wciąż za mało”
Twoje teksty prezentują jakiś konkretny model życia, pokuszę się więc o stwierdzenie, że to muzyka z subtelnie przekazywaną misją. Wydaje mi się, że próbujesz zachęcić słuchaczy do rozejrzenia się dookoła, zastanowienia się nad sobą i innymi. Mam wrażenie, że wielu artystów boi się frazy „muzyka z misją”. Jak jest w twoim przypadku — czy czujesz takie powołanie?
Bardzo bym chciała wpływać na słuchaczy, chciałabym, aby dzięki mnie wydarzało się coś w ich sercach. Najbardziej zależy mi na tym, aby mniej cierpieli, żeby pomagać ich w trudnych relacjach z innymi, ze sobą, ze swoim ciałem. Tak naprawdę to automatycznie przekłada się potem na miłość i dbanie o to, co znajduje się dookoła nich, dookoła miejsc, w których mieszkają.
Nie poprzestajesz jedyne na słowach, od lat angażujesz się w akcje charytatywne czy krzewienie ekologicznej świadomości. Dla mnie szczególnie ważne są te akcje związane z promowaniem wegetarianizmu czy weganizmu. To niesamowite, że od „Zostań wege na 30 dni”, w którą byłaś zaangażowana, minęło już 7 lat. Od tego czasu sporo w tych kwestiach się zmieniło. Widzisz te zmiany? Stajemy się lepsi?
Totalnie! Zmieniamy się bardzo szybko. Myślę, że powinniśmy to nawet przyspieszyć. Widzę to nawet wśród swoich znajomych i ludzi, z którymi pracuję — mniejszość jest mięsożerna. Jest to również tematem licznych sporów… To dobrze, że ten temat wywołuje tak dużo emocji. To znaczy, że porusza ludzi. Mięsożercy coraz bardziej gorączkowo próbują bronić swojego ostatniego bastionu, kotleta. Być może to ich ostatnie podrygi… Polecam wszystkim wątpiącym, szczególnie chłopakom, film Game Changers wyprodukowany przez Arnolda Schwarzeneggera, który jest wege. Pokazuje historie wielu sportowców, którzy po przejściu na dietę wegańską, osiągali swoje życiówki — Carl Lewis, Scott Jurek — wielu z nich dopiero po 35. roku życia. Zostało to świetnie zaprezentowane zwłaszcza z męskiego punktu widzenia.
Słyszałam ostatnio, że nawet Robert Lewandowski rezygnuje z mięsa…
Tak (śmiech), czekałam na ten statement.
A wiesz już jaki odbiór ma to ekologiczne wydanie? Czy słuchacze dostrzegli lub usłyszeli jakieś różnice?
Nie. Sama miałam dwa odsłuchy na profesjonalnym sprzęcie — nasze zmielone ścinki z naleśnika hulają naprawdę dobrze!
Przejdę teraz jeszcze na chwilę do procesu powstawania płyty. Skąd pomysł, aby zaprosić Michała Pepola, mistrza wiolonczeli?
Michała poznałam przez znajomych. Później zapoznałam się z jego muzyką i miałam świadomość tego, co robi. Nagrywając płytę, miałam ze sobą swoją wiolonczelę. Podczas improwizacji z chłopakami z zespołu, tworzenia piosenek, próbowałam grać. Ostatecznie stwierdziłam, że zaproszę jednak prawdziwego wiolonczelistę. Zadzwoniłam do Michała — cieszę się, że się zgodził.
Spotkałam się z opinią, że Jak malować ogień to twoja najbardziej równa, ale i konserwatywna brzmieniowo płyta — zgodzisz się z takim stwierdzeniem?
Bardzo możliwe — nie przeszkadza mi to stwierdzenie. Cieszę się, bo mam wrażenie, że jak słucham swoich ulubionych twórców, to w pewnym momencie oni osiągają swój język, w którym mówią, a forma przestaje się liczyć tak bardzo. Język staje się takim kodem dostępu do twórcy. Można w pełni przyjmować treść przez znajomość tego języka. Nie chce mi się za każdym albumem wymyślać nowej kodyfikacji, legendy i miliarda didaskaliów. Nie jestem za innowacją — może rozczaruję ludzi spragnionych technologicznych nowinek. Bardziej stawiam na nastrój i opowiadanie historii. Prędzej uciekałabym się do archaicznych metod niż nowoczesnych.
Zazwyczaj muzycy nie chcą dookreślać swojej publiki, pozostawiając pewną dowolność odbioru i interpretacji. Czujesz, że twoja muzyka jest szczególnie „dla kobiet”?
Przy poprzedniej płycie miałam takie poczucie, że tak wiele zawdzięczam kobietom i chcę im wiele dać. Przy tej płycie było inaczej. W kontekście takiego szerszego, tęczowego spojrzenia, androginiczność jest dla mnie wartością. Nie mam podziału na płci. Jako kobieta mogę używać kobiecej mocy, ale dużo czerpię z takiego mojego yang, nie tylko yin. Często śpiewając, tańcząc, szukam w sobie też chłopaka. Myślę, że to jest fajne, żeby uwolnić się z takich stereotypowych podziałów. Kobiety bardzo się wzmacniają wzajemnie, dochodzą do głosu. Myślę, że mężczyźni w Polsce to osobny temat psychologiczny. Często swoją męskość uzależniają od kobiet. Nie potrafię jednoznacznie zadedykować tej płyty.
„Istnieje pewna odpowiedzialność za słowa”
Pytam o kobiecą siłę, mając w pamięci sukces utworu „Miód”. Ze względu na metaforyczny tekst i wspaniały teledysk z pewnością pomógł wielu innym dziewczynom odnaleźć siebie. Często spotykasz się z takimi kobietami, które dziękują ci nie tylko za wspaniałą muzykę, ale i właśnie za pomoc w odnalezieniu swojej kobiecości, seksualności czy po prostu — siebie?
Tak się zdarza, nawet często. Jestem wtedy profesjonalną przytulaczką. Jest tyle cudownych kobiet, z którymi chciałabym posiedzieć długo. Czasem na koncert przychodzi parę osób, o których myślisz sobie „wow, chciałabym z nią spędzić więcej czasu, wypić co najmniej dzban herbaty”. Czuję taką fajną kobiecą energię i wsparcie, które działa w dwie strony.
Czujesz pewną odpowiedzialność za słowa?
Z jednej strony totalnie tak, ale nie lubię takiej babskiej nierównej fali, która czasem rodzi się wobec mężczyzn.
To jeszcze zapytam na koniec o „Krakowski spleen”. To nie pierwszy raz, kiedy poświęcasz miejsce na płycie innemu artyście. Nie będę pytać, kim dla ciebie była Kora, bo to niekwestionowany autorytet. Piękny gest — czemu akurat ten numer?
Miałam zaśpiewać ten utwór na pewnym solidarnościowym koncercie zeszłego lata w Gdańsku. W ostatniej chwili dowiedziałam się, że jednak organizatorzy nie chcą, żebym zaśpiewała, nie życzyła sobie tego pewna telewizja emitująca występ. Zostałam z tą piosenką, stwierdziłam trudno, żyję dalej. Pewnego razu ćwicząc jogę miałam olśnienie, że ten tekst jest bardzo jogiczny. Jest o wychodzeniu z tamasu do Słońca, że wiatr, który rozwiewa ciemne skłębione zasłony to jest oddech, którym oczyszczasz głowę ze skłębionych myśli — totalnie jogowa piosenka — wtedy ucieszyłam się, że jednak nie zagrałam tego z nieznanymi mi muzykami, nikt mnie jednak tak nie cieszy jak mój zespół. Stwierdziłam, że spróbuję to zrobić z moim zespołem. Mateusz Waśkiewicz, który grał w końcówce Maanamu i komponował też piosenki Kory na jej ostatnią płytę powiedział, że podejmie się tego z przyjemnością i z pamięcią o Korze. No i popłynęło, zrobiliśmy to!
Zapraszamy na najbliższe kon
Komentarze