Wydarzenia

Recenzja: Kali & Major SPZ Hucpa

Data: 10 lutego 2021 Autor: Komentarzy:

Kali & Major SPZ

Kali & Major SPZ

Hucpa

Ganja Mafia

Hucpa, czyli anarchokonserwatyzm nowego dziesięciolecia

Rok 2020 na tyle mocno wstrząsnął posadami naszej, i tak już chwiejnej, rzeczywistości, że poniekąd wymusił na muzyce zrewidowanie swoich praktyk twórczych. Przyniosło nam to masę muzycznych pocztówek, które, mniej lub bardziej celowo, naznaczone pozostaną piętnem pandemii i społecznego przebudzenia. Pojawiło się surowe, homemade’owe How I’m Feeling Now Charli XCX nagrywane w kwarantannowej izolacji, dwuczęściowe, monumentalne Untitled od Sault, stawiające dźwiękowy pomnik wszystkim bezimiennym (jak te płyty) bohaterom walki o sprawiedliwość rasową w Ameryce, a na gruncie polskim Taco Hemingway z zaskakującą w jego wypadku dozą cynizmu i zgryźliwości zdiagnozował rodzime realia polityczne w „Polskim tangu”. Rok 2020 to jednak nie tylko podniosłe pocztówki ku pokrzepieniu postmodernistycznych serc, to też pejzaże bezkresnego horyzontu ludzkiej głupoty. I taki właśnie pamiątkowy landscape zmalowali nam Kali i Major SPZ.

Hucpa spogląda nam w oczy, by kontynuować malarskie wątki, Moną Lisą z duchampowsko doklejoną kominiarką oraz anarchistyczną symboliką, która wyszorowana została już tak mocno o popkulturowy parkiet, że bliżej niż do „A-ntysystemowości” czy „A-narchii” jest jej do „A-nonimowości”. I taki właśnie jest manifest raperskiego duetu- jednocześnie radykalny i zaskakująco populistyczny w swoim chaosie poglądów. Kali, znany z takich muzycznych paszkwili jak Firma czy kolektyw Ganja Mafia, decyduje się w kooperacji z Majorem SPZ skondensować na tej płycie wszystkie największe bolączki dyskusji społecznej w 2020 roku. Pojawia się covidosceptyzm pod banderą oczipowanych szczepionek, homofobia, mizoginia i uparta afirmacja konserwatywnego prostactwa. W międzyczasie jednak wszyta zostaje w tą tkankę przemocowych dyskursów promocja grupy terrorystycznej Q-Anon, która wojuje z enigmatycznym systemem filmikami z żółtymi napisami, promując przy tym zatrważająco głuche na głos naukowego rozsądku teorie spiskowe. Manifestem jej skuteczności było m.in. przyczynienie się w dużym stopniu do zorganizowania niedawnych zamieszek w Capitolu. Kali zdejmuje zatem folię aluminiową z szyszek marihuany (których naczelnym orędownikiem jest od wielu lat) i zakłada ją na płat czołowy, postulując, m.in. że księżyc jest hologramem, a kosmos nie istnieje.

Pytania o to, jak tak radykalnym perspektywom udało się przedostać do medialnego mainstreamu (i to, sądząc po wynikach na YouTube, z całkiem niezłym społecznym poklaskiem) nasuwają się same. Taktyką duetu wydaje się być zakopywanie mitologicznego hip-hopowego „przekazu” w gąszczu generycznego, quasigangsterkiego trapu i marihuanowych party-anthemów, do których twórcy zdążyli nas już przyzwyczaić. Wywołuje to, w przypadku obcowania z całością albumu, radykalny dysonans poznawczy. Dostajemy anarchokapitalistyczny „666”, w którym gościnnie pojawiający się Żabson serwuje blamaż kapitalistycznych frazesów, o tym jak to pieniądze szczęścia nie dają, całość zaś okrasza refren brzmiący jak bardzo niskich lotów interpolacja „Snow (Hey Oh)” Red Hot Chili Peppers, aby chwilę potem zderzyć się kawałkiem „Mona Lisa”, gdzie ze szczeniackim cwaniactwem gospodarze płyty realizują w przestrzeni muzycznej fikcji nastoletnie ciągoty do stania się figurą buńczucznego filmowego rzezimieszka. Obok patetycznego, nokturnalnego tracku tytułowego korzystającego z całego imaginarium impresji, którym posługują się przeciwnicy współczesnej „cywilizacji zgniłego zachodu”, zaserwowany zostaje nam hedonistyczny weed-anthem „California” (który jest, swoją drogą, chyba najjaśniejszym punktem płyty, co nie świadczy za dobrze, zważywszy na fakt, że pada tam nieironicznie sformułowanie Sim salabim, temperatura shutter/Niejeden kozaczył i załapał zimę latem).

Najbardziej radykalny kontrast objawia się jednak po zestawieniu „Empaty” i bardzo subtelnego tytularnie „Fuck the System”. Ten pierwszy to monstrualny posse-cut będący akrobatycznym popisem faszyzujących poglądów, na którym tytułowy system zostaje, co prawda, jebany, i to w wielu pozycjach i konfiguracjach, ale pozostaje tak bezimienny i niedookreślony, że może kryć się pod nim właściwie wszystko, co akurat nie odpowiada zabierającym głos raperom. Kali swoje foliarskie bingo pieczętuje wizją Trumpa prowadzącego świetlistych ku Valhalli (nie ma w końcu sprawniejszej personifikacji antysystemowości niż figura prezydenta USA), Dedis nawołuje do ubezwłasnowolnienia kobiet, jednocześnie próbując afirmować fantazmat mitycznej matki polki (Każda kobieta w tym kraju to skarb, dajcie dziadowi porządne ruchanie), zaś Dawid Obserwator (gdzie oni znajdują te pseudonimy?) piętnuje całość koślawo zarapowaną, przekrzyczaną zwrotką z finalnym Jebać TV, jebać biedę, Polska to nie LGBT. Ten konkurs mierzenia narodowych penisów odbywa się w anturażu okrutnie pokracznego instrumentalnego tła, które brzmi jak „battle rap type beat” na licencji common creative w bazie darmowej muzyki do vlogów. Po takim samczym potlaczu dostajemy „Empatę”, przaśną piosenkę na przestrzennym, melancholijnym beacie, w której ci sami mężczyźni, chwilę wcześniej prężący swoje patriotyczne piersi wobec zmasowanej ofensywy tęczowej zarazy, teraz upominają się o pokój i harmonię na świecie. Kali w autotunowej tyradzie wzniośle pozuje na rapowego poeta doctus, który za szczyt moralności stawia pogodzenie się Jana Pawła II z Alim Ağcą (nie widząc zupełnie dysonansu z padającymi w „Fuck the sysem!” oskarżeniami o przynależność kardynała Dziwisza do masonerii). Przeważa to szalę akceptowalnej hipokryzji. Bo w maniakalnym, ignoranckim uporze przynajmniej szanować można wytrwałość, konsekwencje czy bezpardonowość w obnoszeniu się poglądami. Tu pozostaje jedynie niesmak wobec absurdu.

Abstrahując jednak od samej warstwy lirycznej, ostatnią deską ratunku dla „Hucpy” była sama muzyka, trochę jak w wypadku tegorocznego Digital Scale Music Kaza Bałagane, którego zahaczającym o rasizm pyskówkom i foliarskiemu coming outowi wtórują jedne z najlepszych, najbogatszych aranżacyjnie produkcji, na których ten latał od dawna. Tutaj jednak instrumentalne ambicje pozostają ostatnim gwoździem do trumny antyszczepionkowców (pierwszym pozostaje brak szczepień). Warstwa muzyczna, w zależności od utworu, przebrzmiała jest o kilka do kilkunastu lat. Sięga po słusznie zapomniane tropy i konwencje, których pozbyliśmy się ze względnie zdrowej tkanki hip-hopowego beatmakerstwa i próbuje reanimować trapowym zapleczem ich nikły potencjał. Na „Monie Lisie” i „Nad Ranem” pojawia się emblematyczny „trapowy flecik”, którego eksploracja powinna nigdy nie wykroczyć poza narkotykowy oniryzm „Mask Off” Future’a i troglodycką, dziecięcą bezpretensjonalność „Brocolli” DRAM-a. „California” brzmi jak spóźniona dwa sezony fantazja na temat beatów Tygi (z polskim budżetem oczywiście, czyli bardziej podstarzały wyga niż Tyga), a „Yakuza” próbuje sił w oldschoolowym, drug rapowym paradygmacie. Gwoździem do trumny staje się jednak pojawiające się na tracku tytułowym „truskulowe pianinko”, polska fantazja na temat „Changes” 2Paca i największe kuriozum polskiej sceny oldschoolowego, osiedlowego rapu, które swojego czasu było elementem obowiązkowym każdego manifestu prężącego narodową pierś. Ten tani, patetyczny patent na uwznioślenie nacjonalizującego przekazu został swojego czasu przechwycony przez narracje głównego strumienia i stał się ckliwym językiem polskiego hip-hopolo, który słusznie stał się zapomnianym dialektem wraz z ostatnimi podrygami kariery Libera. Ten mały, acz bolesny szkopuł cementuje pozycję Hucpy jako jednego z najgorszych projektów obecnych w dziedzictwie rodzimej sceny.

I tak Kali i Major sprzedają swoje swój manifest polskiemu mainstreamowi. Kilka populistycznych klepnięć po pleckach polskiej, męskiej, heteroseksualnej dumy wystarczy, by duet w niektórych kręgach stał się Batmanem i Robinem biało-czerwonej rzeczywistości. Do tego parę żartów o paleniu zioła wysmakowanych jak ursynowski domestos haze, anturaż brzmiący jak wgrany w starych keyboardach preset imitujący orkiestrę symfoniczną i zlegitymizowanie przekazu przez obecność dużych ksywek polskiego mainstreamu, którym po pokazaniu czeku nie przeszkadza promowanie jakichkolwiek szkodliwych treści. Ten cały zaangażowany pseudomanifest brzmi jak wykalkulowany produkt, jak klaunizmy Janusza Korwina Mikkego, które mają za zadanie nawet nie sprzedać jakąś określoną ideologię, co, po prostu, sprzedać SIĘ. Chciałbym też podkreślić, że jestem przeciwnikiem piętnowania osób, które poddają w wątpliwość metody walki z CoVidem czy skuteczność szczepionek – polski rząd produkuje w swoich taktykach kolejne groteskowe absurdy, a dla wielu osób pozbawionych dostępu do źródeł naukowych temat szczepień może być obcy i budzący niepokój. Zwątpienie zdaje się wówczas rozsądną reakcją. Jest jednak coś obrzydliwie manipulatorskiego w wykorzystywaniu tego lęku, by zaszczepiać (nomen omen) w ludziach ideologie zahaczające o faszyzm czy karmić ich lęki i fobie opowieściami o hologramowym księżycu i cyborgizujących szczepionkach. Za sprawą tego krążka zatęsknicie jeszcze za neoliberalną naiwnością Quebonafide czy szczeniackimi odzywkami dobrodusznego, koniec końców, Bedoesa. Paradoksem jest jedynie to, że właśnie ten krążek stanowi najdoskonalsze przeniesienia nas w chaotyczne, absurdalne realia początku lat 20 XXI wieku. Nigdzie nie poczujecie się bardziej jak w Polsce 2020, niż właśnie na łamach Hucpy.

Komentarze

komentarzy