Zdjęcie ukradzione dzięki uprzejmości infomuzyki.pl
Wejście mieli prawdziwie hollywoodzkie. Walt i Królewna Śnieżka byliby dumni. Z tą tylko różnicą, że muzyków The Roots było w piątek warszawskiej Arenie Ursynów ośmiu, a ich sylwetki raczej nie są karle. Po triumfalnym zainstalowaniu się na scenie, filadelfijska super grupa żwawo zaczęła swój trwający blisko dwie godziny koncert. ,,Żwawo” to może nie jest najwłaściwsze określenie. To było prawdziwe wystrzelenie z działa żywej mieszanki hip-hopu, jazzu, funku i rock’n’rolla.
Zaczęło się od Thought @ Work, po czym nastąpiło przejście do Here I Come i Game Theory. Następnie przyszła kolej na Star oraz wyczekiwane przeze mnie In The Music. Reszty nie trzeba wymieniać, choć koniecznie trzeba wspomnieć o tym, że Rootsi w takim samym stopniu, co graniem, bawili się jednocześnie swoim repertuarem. Dodatkowo wszystko zostało zagrane niezwykle profesjonalnie (nie przeszkadzały problemy z mikrofonem Black Thoughta), i jak to The Roots mają w zwyczaju, z dużą dozą wirtuozerii. Bowiem te Korzenie nie usiedzą nawet przez chwilę sztywno w ziemi. Widać było, że panowie sami świetnie się bawią, a każda minuta na scenie sprawia im ogromną satysfakcję. Były zatem tańce i urocze, acz niewymuszone i wyglądające na w miarę spontaniczne, choreografie. Pan z suzafonem, znany także jako Tuba Gooding Jr, za każdym razem zachwyca mnie swoją krzepą. To zdecydowanie mój faworyt. Bez niego i jego tuby, to nie byłoby to samo przedstawienie.
Publiczność zgromadzona w bardzo aklimatycznej sali sportowej, która w rzeczywistości ukrywa się pod dumną nazwą ,,Arena Ursynów”, pełni ekstazy doznała przy genialnym You Got Me. Wzbogacony o Sweet Child o’ Mine z repertuaru Guns’n’Roses, legendarne Who Do You Love? i Led Zeppellinowskie Immigrant Song utwór wybrzmiewał przez ponad 20 minut, o ile poczucie czasu i emocje mnie nie mylą. Po entuzjastycznie przyjętych Rising Up i The Next Movement wydawało się, że ktoś nagle wyłączył światło, a The Roots zniknęli wraz z wyłączonym pstryczkiem. Po krótkiej jednak chwili panowie wrócili i podłączyli nas znowu do prądu za pomocą emocjonującego pojedynku rozegranego pomiędzy Questlove’em, a Frankie Knucklesem. Z ich mistrzowskiej improwizacji wyłoniło się w końcu The Seed, które ostatecznie rozgrzało publikę do czerwoności. Do tego jeszcze dwa deserowe kawałki i na koniec już, ku radości zgromadzonej gawiedzi, odbyła się tradycyjnie akcja rozdawania pałek i innych spoconych gadżetów.
Była to druga wizyta Korzonków w Polsce. W zeszłym roku zespół wystąpił podczas festiwalu Open’er na gdyńskich Babich Dołach. Moim zdaniem jednak to właśnie warszawski koncert The Roots powinien być traktowany jako ten pierwszy raz w naszym kraju. Ich zeszłoroczny festiwalowy występ nie przekonał mnie swoją dziką chęcią przypodobania się na siłę zgromadzonym tłumom, odgrywaniem coverów The Pussycat Dolls (nawet jeśli miał być to żart, to wyszło to mało dowcipnie) i krzyczeniem f&ck Bush. Na szczęście konferansjerka spod tego znaku zdezaktualizowała się 4 listopada, a ja mogę w końcu uwierzyć w pełni w rekomendację magazynu The Rolling Stones. The Roots SA najlepszą koncertową grupą hip-hopową świata. Miejmy nadzieję, że nie zmarnują ich, nie wyeksploatują jako tego kotletowego bandu w Saturday Night Live i po zapowiadanej przerwie Korzonki powrócą w jeszcze doskonalszej formie, aby nadal cieszyć nasze uszy i oczy.
Komentarze