Wydarzenia

relacja

Relacja: 10 powodów, dlaczego Jan po koncercie w Warszawie stał się Legendą

johnlegend

 foto: Artur Rawicz

Za nami koncert Johna Legenda na warszawskim Torwarze, przeczytajcie co mamy o nim do powiedzenia, chociaż już sam tytuł relacji mówi wiele. (więcej…)

Timberlake – kim ty jesteś, mistrzu?! – relacja z koncertu w Gdańsku

1408512267WOZVznTqxYydWVZq9HyWH4cv6OaYn4

Krótko po koncercie przeczytaliśmy relację na niepowiemyjakim portalu, gdzie „redaktor” sprowadził samo wydarzenie i Justina do poziomu zera, tylko dlatego, że nie dostał akredytacji. (więcej…)

Relacja z festiwalu Burn In Snow

Bajeczna zima, stoki narciarskie, zawody Big Air i koncerty znakomitych gwiazd światowej sceny muzycznej. Brzmi jak bajka, a jednak, niektóre bajki się spełniają, i to w Polsce, w Szczyrku. 8 i 9 lutego odbyła się druga edycja BURN IN SNOW, która ściągnęła do Szczyrku niezliczone rzesze fanów dobrej muzyki i zimowej adrenaliny. Mieszkańcy Szczyrku takiej okazji nie mogli zaprzepaścić i znakomicie zadbali o przyjazną atmosferę podczas tego emocjonującego weekendu. I pomimo pokusy szybkiego zarobku w sezonie zimowym, jak to bywa w niejednym górskim kurorcie, nikt nikogo nie próbował nabić w butelkę; za uprzejmość i pogawędkę z tubylcami można było nawet otrzymać po dobroci specjalną „dolewkę” do herbaty, coby gościom nie odmarzły kończyny, nawet tym z Mazowsza… Ale na mróz raczej nie miał kto narzekać, bo za dnia jak i w nocy organizatorzy 2 edycji imprezy Burn In Snow zadbali o gorącą atmosferę! W zawodach Big Air i Freeski wzięła udział czołówka polskich zawodników jak i zaproszonych zawodników zza zagranicy, m. in. Markku Koski, Alessandro Boyens, Bjorn Simons, Roman Dlauhy, Michał Ligocki i Piotr Janosz, Bartek Sibiga, Szczepan Karpiel, Richard Skala, Anders Backe oraz Bine Zalohar. Zawody, jak należało się spodziewać, były na naprawdę wysokim poziomie, nie było wstydu, nasi mogą się pokazać; kaski z głów!

Jakby wrażeń było mało, na rozentuzjazmowanych miłośników sportów zimowych, po wybuchowych pokazach skoków Big Air, czekała kolejna atrakcja w postaci, panie i panowie, Damen & Herren, the one & only, mighty wielcy członkowie afro-centrycznego kolektywu Native Tongues, pochodzący z Long Island – zespół De La Soul! (W tym miejscu zaznaczyć trzeba, że poprzedzać miał ich występ równie zdolnego muzyka solowego Hudsona Mohawke, ale niestety, ów do Szczyrku nie dotarł z powodu pogodowej anomalii zwanej zimą. Co poradzić, nie każdy rodzi się Polakiem i jest odporny na mrożoną wodę;) Straty jednak nie było, na brak HudMo nikt nie narzekał. Ani przed, ani po koncercie De La Soul. Pomimo nieobecności DJa Maseo, beatmakera wielkiej trójcy, pozostała część ekipy -€“ Dave i Posdnuos, a.k.a. Plug Three, przywieźli ze sobą w zastępstwie DJa Young Guru, który godnie zastępował Maseo. Także bidy nie było. Było wręcz za*ebiście! 26 lat w rap biznesie robi swoje. Artyści pokazali się ze swojej najlepszej strony i wprowadzili w ekstazę melodyjnymi i płynnymi wersetami swojej hip hopowej poezji, zarówno starszych koneserów czarnej muzyki, jak i szeregowych małolatów. Kawałki „Stakes is high”, „Ego Trip”, „Ring Ring Ring” powaliły wszystkich, ale tylko na ułamek sekundy, bo w następnej chwili każdy już próbował przebić sufit namiotu głową. A niby „White Man Can’t Jump!”? Miód w uszach, liryczna petarda dla zmysłów. Oby więcej takich artystów i występów. Można im nawet wybaczyć wiejskie wstawki typu: wodzirej klaszcze, klaszczą i chaszcze.

Suma sumarum Burn In Snow okazała się po raz kolejny wielce udaną imprezą. Mieliśmy przyjemność oglądać znakomite zawody Big Air na światowym poziomie i usłyszeć nietuzinkową muzykę, artystów należących do grona najwspanialszych wykonawców niezależnej muzyki hip hopowej ever! Wyróżnić należy oczywiście też Naszych, dj’ów i producentów polskich, którzy odpowiednio przygotowali podkład pod całą imprezę i zadbali o dobrą atmosferę przed, w trakcie jak i po zawodach. Przekazujemy propsy za dobre sety i pozytywny vibe:

MENT XXL & JEDYNAK / FLIRTINI, DANIEL DRUMZ, GROH, BUSZKERS / SUPRA1 & ZEPPY / SPECIAL B2B SET i angielskiej artystce LITTLE BOOTS.

Do zobaczenia za rok!

tekst: Pedro el Negro
video: Sonar Soul

Bo zupa była za słona, czyli relacja z koncertu Jessie Ware w warszawskim klubie 1500 m2

(fot. wp.pl)

Bilety na koncert Jessie Ware w warszawskim klubie 1500 m2 zostały wyprzedane bardzo wcześnie, dużo wiernych fanów stało przed klubem z błagającym wyrazem twarzy i kartką „KUPIĘ BILET”. (więcej…)

Roots’n’roll oraz Snoop przed i po reinkarnacji, czyli relacja z CLMF 2012

Nie ma co ukrywać, swoim zeszłorocznym show na CLMF Kanye West podniósł poprzeczkę tak wysoko, że nie sposób mu dorównać. Nie zrobili tego Rootsi, nie zrobił tego nawet Snoop Dogg ALE! hip hopowi weterani spożytkowali przydzielony im czas na scenie najlepiej jak potrafili. Bez wątpienia oba widowiska należą do najbardziej udanych na tegorocznej edycji festiwalu.

The Roots

(fot. Monika Stolarska / Onet)

The Roots zaczęli grać kilka minut po dziewiątej, kiedy pod sceną stał już kilkutysięczny tłum. ‚Korzenie’ oddali muzyczny hołd J Dilli oraz zmarłemu niedawno raperowi MCA z Beastie Boys. Ale to był dopiero początek prawdziwego szaleństwa.

Członkowie zespołu od pierwszych minut uśmiechali się na widok rozentuzjazmowanej publiczności. Black Thought utrzymywał kontakt z widzami przez cały koncert, ?uestlove oraz F. Knuckles (choć skupieni na perkusji i bębnach) nie mogli nadziwić się pozytywnej energii płynącej z pod sceny, a gitarzyści skakali i biegali po parkiecie jak szaleni, zachęcając do wyciągania rąk w górę i klaskania. Ba, Rootsi czarowali także tanecznymi ruchami i spontanicznie przygotowaną choreografią. A wszystko to niezwykle naturalne i prawdziwe. Wydawać by się mogło, że ekscesy zburzą przygotowany przez chłopaków materiał. Nic z tych rzeczy. The Roots to profesjonaliści, którzy potrafią grać, rapować i śpiewać stojąc na jednej ręce z zamkniętymi oczami. Prawdziwi wirtuozi.

Rootsi sięgnęli po wszystko co najlepsze w ich repertuarze. Black Thought był liderem na scenie przez jakiś czas, ochoczo wywołując ducha alternatywnego hip hopu lat 90., po czym prym wiedli ?uestlove i F. Knuckless. Ich solowy występ sprawił, że publiczność na chwilę zatrzymała oddech. To niewiarygodne, wręcz niemożliwe, aby tak grać! – padały głosy z tłumu. Możliwe. W przypadku The Roots możliwe jest wszystko! Muzycznym eksperymentom nie było końca, dzięki czemu mieliśmy okazję posłuchać coverów „Sweet Child o’Mine” oraz „Jungle Boogie”. Nawet moje ulubione, soulowe i spokojne „U Got Me” zyskało intensywny wydźwięk. Nie zabrakło także nieobliczalnych, gorączkowych i pokręconych ujęć takich hitów jak „The Seed 2.0”, „The Fire” i „Thought at Work”.

Nie bez powodu nazywa się tę grupę jednym z najlepszych zespołów koncertowych. Swoją pozycję w tej kategorii umacniali przez ponad półtorej godziny w Krakowie. The Roots pokazali klasę nie tylko jeśli chodzi o techniczne przygotowanie, ale także w kwestii dobrej rozrywki i zabawy. Ich koncert można podsumować tylko jednym zwrotem: Roots’n’roll!

Snoop Dogg / Snoop Lion

(fot. Monika Stolarska / Onet)

Nie było większej zagadki na tegorocznym Coke’u niż ta, które wcielenie odsłoni przed nami Snoop. Pogłoski o jego reinkarnacji i nowym repertuarze w stylu reagge okazały się prawdziwe, ale Dogg nie stracił jeszcze poczucia własnej tożsamości na tyle, by zupełnie zrezygnować z rapowej setlisty.

Występ poprzedzony zlepkiem gangsterskich filmów przedstawiających Snoopa jako tego najgroźniejszego zawodnika w grze trwał około półtorej godziny. Raper zaczął od zachęcającej do skandowania jego imienia piosenki „I Wanna Rock”, po czym płynnie przeszedł do swoich największych hitów, a w całej swojej karierze miał ich ogrom.

Nie zabrakło klasyków Dr. Dre „The Next Episode” czy „Nuthin’ but a „G” Thang”, nie moglibyśmy się obejść bez „P.I.M.P.” 50 Centa, nie sposób było nie zagrać „Beautiful” czy cofnąć się w czasie przy dźwiękach „Gin & Juice”. Co było najśmieszniejsze lub najbardziej zdumiewające, publiczność bawiła się wspaniale nie tylko przy wyżej wymienionych numerach, ale także przy ostatnich utworach z dyskografii Snoopa, podchodzącym mocno pod techno „Sweat” i przesłodkim duecie z Katy Perry „California girls”. Snoop Lion objawił się w jednej piosence „La La La”, która została przyjęta z ogromnym entuzjazmem.

Snoop nie byłby sobą, gdyby nie odpalił jointa na scenie. Tak też się stało. Poza tym incydentem do drobnych skandali można zaliczyć taniec dwóch seksownych tancerek oraz muzyka przebranego za wielkiego psa z gigantycznym członkiem. Wszystko to jednak obrócone było w żart, robione z przymrużeniem oka.

Tempo grania kawałków było oszałamiające, wyśpiewywanym pod niebiosa wersom nie było końca. Snoop zebrał fantastyczną publiczność, która w swoim szaleństwie ustąpiła tylko na chwilę, gdy muzycy zagrali soulową wersję „Young, Wild & Free”. Jakże prawdziwe były w tamtym momencie wersy tego refrenu mogą wyobrazić sobie tylko Ci, którzy swoją młodość przeżywają równie ekscytująco jak osoby, które zdecydowały się ostatecznie zagościć na Coke’u.

Snoop powiedział, że wróci do Polski tyle razy ile będziemy go chcieli tu oglądać i słuchać. Obawiam się, że jeśli chce spełnić swoją obietnicę nie będzie w stanie wyprowadzić się z naszego kraju. O tak, Polska kocha Snoop Dogga. Z wzajemnością!

Relacja z soulbowlowej części Open’era 2012

zdjęcie: opener.pl

Open’er z roku na rok zdaje się mieć do zaoferowania coraz mniej fanom czarnej muzyki, ale po raz kolejny skutecznie przyciąga ich do Gdyni dzięki takim markom jak Janelle Monáe czy Public Enemy. Mamy nadzieję, że wybaczycie nam kilkudniowy poślizg w publikacji i rzucicie okiem na nasze wrażenia z „soulbowlowej” (powiedzmy) części festiwalu. Oczywiście niesamowitych koncertów było co nie miara – począwszy od skrajnie energetycznego Franza Ferdinanda, przez eksperymenty z modernistyczną muzyką klasyczną (Penderecki // Greenwood) aż po dyskotekowe szaleństwo na Justice. Pozwólcie jednak, że przedstawimy tylko tych wykonawców, o których w normalnych okolicznościach przyrody piszemy na stronie.

(więcej…)

Relacja z warszawskiego koncertu Lauryn Hill

zdjęcie: cgm.pl

Lauryn Hill swoim niedzielnym występem w Polsce udowodniła, że pokonała już demony, z którymi się zmagała i jest gotowa wrócić na scenę na dobre. Chociaż oczywiście na własnych warunkach.

Wyglądała kwitnąco, czuła się bardzo swobodnie, tryskała energią i optymizmem. Wiedziała dokąd i po co przyjechała – do Warszawy by dać z siebie wszystko porywając polską publiczność. I co nie mniej ważne – była w bardzo dobrej dyspozycji wokalnej.

We wstępie do jej MTV Unplugged No. 2.0, Hill powiedziała, że kiedyś była wykonawczynią, ale już tak siebie nie postrzega. Od 2002 roku minęło jednak wiele czasu i ktokolwiek uczestniczył w warszawskim koncercie nie ma wątpliwości, że tamto oświadczenie można uznać za niebyłe.

Koncert poprzedziła muzyczna rozgrzewka w postaci pozbawionego smaku i wyczucia miksu reggae, dubstepu i hitów Whitney Houston w wykonaniu didżeja z ekipy piosenkarki. Pierwsze rzędy mogły się wówczas przekonać na własnej skórze czym są fale dźwiękowe. A to za sprawą grubo przesadzonego basu, który czuć było w gardle i płucach podczas każdego kolejnego uderzenia bitu. Problem zauważono i naprawiono zresztą dopiero w trakcie właściwego koncertu, ale nagłośnienie całego festiwalu i akustyka Pepsi Areny, nawet pomimo tego pozostawiały wiele do życzenia. Co ciekawe, wraz z wyjściem Hill na scenę, przestał padać obfity deszcz, w strugach którego pogrążona była wcześniej warszawska publiczność.

Przez lata Lauryn Hill wykształciła bardzo specyficzną stylistykę koncertową. Drogą licznych ewolucji pozbawiła swoje piosenki z okresu Miseducation początkowo aranży, następnie melodii, aż wreszcie także i rytmu oryginałów. To nowe awangardowe ujęcie nie przestaje zaskakiwać nawet najwierniejszych fanów. Nakładające się na siebie kolejne warstwy wokalne, instrumentalne i rytmiczne momentami przechodziły w bezkształtną, niezrozumiałą odbiorcom kakofonię. Właśnie od takich, niemalże nierozpoznawalnych kreacji dawnych przebojów Hill rozpoczęła niedzielny występ. Ale nawet jeśli część z nich („Superstar”, „Final Hour”, „Forgive Them Father”) została bezpardonowo poszatkowana, ujęta w nowe ramy estetyczne czy skondensowana ekspresowym tempem, w tym szaleństwie jest pewna metoda.

Chociaż samego początku koncertu zdecydowanie nie można uznać za udany, z każdym kolejnym utworem, artystyczna wizja piosenkarki stawała się dla publiczności coraz bardziej klarowna i zrozumiała, osiągając punkt kulminacyjny w postaci progresywnej, niemal dziesięciominutowej odsłony „Ex-Factor” – najbardziej intymnego fragmentu koncertu.

Później było już jedynie znakomicie. Hill porwała tłum sięgając po przeboje z The Score Fugees. Od rapowych, rozbujanych interpretacji „How Many Mics” i „Fu-Gee-La”, przez emocjonalne „Killing Me Softly” przywołujące echa legendarnego wykonania z Dave Chappelle’s Block Party, po wieńczące dzieło „Ready or Not” poprzedzone żywiołowymi okrzykami piosenkarki – „Warsaw, are you ready?”. Koncert zakończył się w wielkim stylu – energetycznym wykonaniem Marleyowskiego „Could You Be Loved?” i równie rewelacyjną interpretacją największego przeboju Hill – „Doo Wop (That Thing)”.

Nawet jeśli uznać występ Lauryn Hill w Polsce za spóźniony o co najmniej kilka lat, bez cienia wątpliwości długie nań oczekiwanie zostało nam sowicie wynagrodzone.

Setlista:
„Killing Me Softly”
„Everything Is Everything”
„Superstar”
„Final Hour
„Forgive Them Father”
„To Zion”
„Lost Ones”
„Master Blaster (Jammin’)”
„Ex-Factor”
„How Many Mics”
„Fu-Gee-La”
„Killing Me Softly”
„Ready or Not”
„Could You Be Loved”
„Doo Wop (That Thing)”

Jamie z planety Ziemia – relacja z wrocławskiego koncetu Jamiego Woona

Jamie z planety Woon – mieszkaniec Ziemi. Brytyjczyk już od pierwszych sekund nie pozostawił złudzeń, rzucając zdawkowe „How you doing?” i momentalnie przechodząc do dzieła, że to zwyczajny rutynowy koncert, gdzieś między popołudniową drzemką a bułką z dżemem na kolację; część codziennego rytuału. Jak na rzemiosło, wykonanie było staranne, profesjonalne i schludne. Nawet jeśli zabrakło finezji, to występ miał kilka jasnych punktów.

Woon wywrócił Mirrorwriting do góry nogami – było leniwie, konwencjonalnie, antyelektronicznie, ale eklektycznie. Towarzyszył mu trzyosobowy zespół, w składzie basista, gitarzysta i perkusista, a i sam piosenkarz pogrywał sobie na gitarze. Jeśli kiedykolwiek zastanawialiście się jak brzmieliby The White Stripes z Carlosem Santaną grający reggae, to ten koncert mógł być pewną tego namiastką. Główny program wieczoru składał się z dziesięciu numerów, w większości pochodzących z debiutanckiego krążka Woona, począwszy od reggae’ującego „Street” aż po zadziwiająco natchnione „Waterfront”. Jamie na żywo brzmi równie zjawiskowo jak na płycie i to właśnie jego nienaganny wokal w dużej mierze uczynił występ wartym zobaczenia.

Choć koncertowe aranże piosenek z początku zdawały się brzmieć interesująco, następne numery kolejno wpadały w pułapkę leniwej monotonii, odkrywającej ich strukturalne mankamenty. Przyjęta gitarowa konwencja błądziła gdzieś pomiędzy latynoską sentymentalnością a rockowym przytupem, ale efekt okazał się zupełnie bezkształtny i do cna wypłukany z charakteru. „Night Air” inkorporowało neodyskotekowe elementy, „Blue Truth” czy „Echoes” raz po raz przerywała ściana gitar, a „Lady Luck” pozbawione animuszu oryginału, jawiło się jako coś na kształt gitarowego Zorby.

Na bis Woon powrócił już bez zespołu, aby kolejne cztery piosenki wykonać zupełnie solo, akompaniując sobie przy dwóch pierwszych na gitarze. Była to bez wątpienia najlepsza część tego wieczoru. Akustyczne „TMRW” nie tylko nie uroniło niczego z magii studyjnej wersji, ale było możliwie nawet bardziej intymne i szczere, a irlandzki klasyk „Will Ye Go Lassie Go”, który Woon określił jako jedną ze swoich ulubionych piosenek, zabrzmiał bardzo osobiście i ostatecznie dopełnił czaru. Piosenkarz zakończył zręcznie bawiąc się wokalem i beatboxem w swoich – pierwszym („Wayfaring Stranger”) i ostatnim („Spirits”) singlu. Dał tym samym do zrozumienia, że wbrew pierwszej części występu, nie zapomniał jeszcze o macierzystej planecie Woon i, miejmy nadzieję, powróci na nią by nagrać swój drugi krążek.

Relacja: Pharoahe Monch i Yassin Bey na Adidas Originals Rocks the Floor

Marka Adidas nie ma ostatnio szczęścia jeśli chodzi o szacunek wśród polskich hiphopowców. Firma odzieżowa, która w latach osiemdziesiątych zapracowała w Ameryce na status symbolu kultury hip hop, rok temu wstrząsnęła nami przez akcję z zamalowaniem muru na warszawskich Wyścigach na rzecz reklamy. Adidas Originals Rocks the Floor nieoficjalnie miało być rekompensatą za ten strzał w ubraną w Superstara stopę. Teoretycznie znakomitą, bo związaną z wystąpieniem na żywo dwójki wielce szanowanych w środowisku raperów – Pharoahe MonchaYassina Beya, który dla nas zawsze tak naprawdę pozostanie Mos Defem. Praktycznie niestety – nie do końca udaną.
Kto miał dziś styczność z kimkolwiek zainteresowanym tym wydarzeniem, ten na pewno słyszał o ogromnej, wręcz absurdalnej, obsuwie. Absurdalnej w takim sensie, że zagraniczne gwiazdy wieczoru zaczęły grać półtorej godziny po… planowanym zakończeniu imprezy. Czas oczekiwania między koncertem O.S.T.R.’a (też zresztą opóźnionego), a koncertem gwiazd ze Stanów był udręką dla każdego, któremu zależało na miejscu prawie pod samą sceną. Wypowiadane przez prowadzącego imprezę Rufina „jeszcze pół godziny”, tudzież „jeszcze minuta-osiem” w połączeniu z brakiem jakiejkolwiek informacji na temat przyczyn obsuwy, wywoływało wśród publiczności oburzenie i wprowadzało stadionową atmosferę w negatywnym tego słowa znaczeniu. Kiedy wreszcie na scenę wkroczyli Pharoahe Monch wraz ze swoim DJ’em, publiczność odzyskała dobry humor, dostała w końcu to na co w większości przyszła. Tylko co z tego, jak już spora część osób nie miała sił dobrze się bawić?
W tym momencie dała znać o sobie kolejna wielka wada imprezy – nagłośnienie. Kto jest fanem Faraona ten dobrze wie, że jest on arcymistrzem precyzyjnego, technicznego składania wersów – sporo radości ze słuchania rapera zostało nam odebrane, gdyż ciężko było zrozumieć linijki, jeśli nie znało się ich na pamięć. Koncert nie był na dodatek zbyt długi – trwał niby standardową godzinę, ale przeplatany był długimi przerwami między utworami, bynajmniej słabo wykorzystanymi na nawiązanie kontaktu z publicznością. Każdemu słuchaczowi Moncha z pewnością któregoś jego przeboju zabrakło. Oczywiście było też trochę pozytywów, wśród nich przede wszystkim osoby towarzyszące, czyli utalentowany Boogie Blind na deckach, oraz śpiewająca refreny MeLa Machinko. Powiedziałbym, że wokalistka wręcz ukradła show raperowi. Wielkim plusem było też wykonanie „Simon Says” – koncertowy mega-przebój najmocniej zabujał publiką, a dodatkowo mocno ją rozbawił, gdy Pharoahe chciał urzeczywistnić treść niektórych linijek na pani Machinko. Zaraz po „Szymonie” raper przerwał koncert, żeby złożyć hołd dla zmarłego rok temu Nate Dogga, co było oczywistym syngałem do wspólnego wykonania rawkusowskiego „Oh No!” wraz z drugim bohaterem wieczoru, czyli z Yassinem Beyem.

W ten sposób koncert Moncha płynnie przeszedł w koncert Mos Defa. Zmienił się protagonista, ale główny czarny charakter, zwany nagłośnieniem, pozostał ten sam. Zrozumienie słów posiadacza jednego z najtrudniejszych do rozgryzienia akcentów wśród raperów, było jeszcze większym wyzwaniem niż rozumienie poprzedniego występującego. Na szczęście dała o sobie znać zasada, według której mowa ciała stanowi główną część komunikacji ludzkiej. Pod tym względem artysta dawał z siebie bardzo wiele, w końcu rzadkim widokiem jest mc tańczący na scenie do rapowanych i śpiewanych przez siebie utworów. Widać było, że bardzo dobrze się przy tym bawił i jego występ wymykał się spod stereotypu hiphopowego koncertu z raperem i dj’em w rolach głównych i jedynych. Robił na scenie show, które mogło porwać również widzów nieznających albumów rapera, gdyby tylko nie nieszczęsne nagłośnienie i zmęczenie oczekiwaniem. Za to ci wierni fani z pewnością byli rozczarowani niezagraniem przebojów z nagranego z Talibem Kweli albumu Black Star. Można było się pocieszać świadomością, że właśnie on, Mos Def ze swoim czerwonym mikrofonem zagrał nareszcie koncert dla Polaków, ale czy to ma sens? Tym bardziej miałem prawo wymagać, by wszystko tego sobotniego wieczoru zostało zapięte na ostatni guzik.
Głód, zmęczenie i rozczarowanie dawały mocno znać o sobie, kiedy o trzeciej nad ranem na zebrany tłum czekała jeszcze jedna niespodzianka – wielka bitwa pod szatniami. Z czasem negatywne emocje jednak opadły i jako wieloletni słuchacz hip hopu trochę ucieszyłem się, że mogłem odhaczyć kolejne dwa nazwiska z listy raperów, których chciałem zobaczyć na żywo. Problem w tym, że w chodzeniu na koncerty nie chodzi chyba o ich zaliczanie, a o dobrą zabawę przy tym. Organizatorzy (nie mylić ze sponsorem swoją drogą) odebrali nam sporo tej zabawy. Mogło być pięknie.

Relacja z koncertu Dee Dee Bridgewater w Warszawie!

797949

W ten przedświąteczny czas, coraz częściej słyszę „nie czuję w ogóle tych świąt!” Ludzie pędzący do pracy, biegający po centach handlowych, i jak tu poczuć święta? Otóż jest na to sposób ! Ci, którzy wczoraj byli świadkami pięknego koncertu świątecznego w wykonaniu Dee Dee Bridgewater, z pewnością poczuli namiastkę świąt. Wraz z pierwszym śniegiem zagościła w Warszawie wybitna amerykańska wokalistka, która utożsamiana jest przede wszystkim z jazzem jednak zgrabnie łączy różne gatunki muzyczne takie jak soul, r&b czy nawet rock, a jej głos sprawia, że w każdym z nich potrafi oczarować słuchaczy.

(więcej…)