Justin Bieber
Purpose (2015)
Def Jam Recordings
Niby spokorniał, ale upomina fanów, że jeśli już chcą klaskać, to niech to robią poprawnie. Niby wydoroślał, ale przerywa koncert i ucieka ze sceny z obawy przed poślizgnięciem. Niby zmądrzał, ale paraduje nago przed tłumem paparazzich. Niemniej zaczął też zdawać sobie sprawę z tego, że nie jest idealny i za każdy uszczerbek na swoim charakterze serdecznie przeprasza, bo wciąż się uczy, a w jego otoczeniu nie zawsze jest łatwo oddzielić dobro od zła. Tym samym za cel nowej płyty przyjął pokazanie światu swojej wizerunkowej metamorfozy, tak by po wysłuchaniu przynajmniej podstawowego zestawu trzynastu kompozycji jego współautorstwa, potencjalny odbiorca mógł pokiwać głową i przyznać, że ten Bieber to w gruncie rzeczy fajny, wrażliwy młody człowiek. Gdyby jednak udało się zapomnieć o tej całej popegzystencjalnej otoczce i odsunąć na bok ogłuszający pisk nastolatek, wytatuowaną gołą klatę, wyczerpującą promocję zapiętą na ostatni guzik przez najlepszych speców od marketingu i pobicie niemal wszelkich możliwych rekordów na listach przebojów — czy nadal mielibyśmy przed sobą album, przy którym warto na chwilę się zatrzymać?
Na papierze Purpose wygląda jakby nie mogło się nie udać. Pod kolejnymi utworami, zręcznie balansującymi na granicy popu, współczesnego R&B, elektroniki i hip hopu, podpisani są utalentowani, wielokrotnie sprawdzeni tudzież bardzo obiecujący kompozytorzy oraz producenci — Jason „Poo Bear” Boyd, Michael Tucker, Sonny Moore, kumpel od deski Skrillex, The Audibles, czy Blood (wcześniej znany z dopiskiem Diamonds). Dorzucając do tego garść respektowanych gości w postaci Travisa Scotta, Big Seana, Diplo, niepokornej Halsey, a w wersji deluxe nawet Nasa, dostajemy produkt prawie gotowy do spożycia bez popitki. Prawie, bo w końcu trzeba zajrzeć pod okładkę, a tam… piosenki o miłości, nieporozumieniach, zranionym człowieczeństwie, odnajdywaniu siebie, a nawet naprawianiu świata ułożone w eleganckiej konfiguracji. Skoro jest koncepcja, to musi być też odpowiedni wstęp, rozwinięcie, łupnięcie i zakończenie.
Początek, niekoniecznie przewidywalnie, jest balladowy i umiarkowanie wzruszający — spokojne, minimalistyczne „Mark My Words” płynnie przechodzi w chłodną elektronikę „I’ll Show You”. Chwila na bezstresowe oswajanie z krążkiem pojawia się wraz ze znanymi już zewsząd hitami, ale żeby po podwójnie przebojowej porcji „What Do You Mean?” oraz „Sorry” nie wyruszać od razu na nieznany teren z głośników rozbrzmiewa piosenka, którą podświadomie… jakby już się znało. Może Justin Sheeran jawi się jak jakiś przedziwny popowy mutant, jednak gdy po kilku sekundach prostego, gitarowego „Love Yourself”, które oczywiście bez Eda nie miałoby racji bytu, zaczyna się bezwiednie bujać, klaskać i powtarzać do znudzenia refren, to wizja osobliwego duetu przestaje niepokoić. Radosny nastrój bez większych komplikacji podtrzymuje słodkie, taneczne „Company”. Z kolei w poważniejsze muzyczne rejony Biebz wkracza nieco monotonnym „No Pressure”, ale to tak naprawdę tylko rozgrzewka. „No Sense” z mocną linią basu kontrastującą z falsetem JB, to zdecydowanie jeden z najmocniejszych punktów Purpose, a zarazem nagranie w prostej linii wyrastające z jego poprzedniego wydawnictwa, kompilacji Journals.
Na etapie, kiedy słuchacz odrobinę zmiękczony zmysłowym R&Bieber oczekuje jakiegoś seksownego bangera, coś zaczyna się psuć. Już po upływie niecałej minuty „The Feeling” z ciepłego zamyślenia wyrywa średnio przyjemny, dyskotekowy romantyzm. Równie ciężko jest przełknąć wyłaniającą się zza rogu, życiowo pouczającą balladę „Life Is Worth Living”, której od przeciągłego ziewania nie uchroni nawet stadionowa oprawa z blaskiem telefonicznych latarek rozjaśniających ciemność. Szybką resuscytację (o ile nie zacznie się zbytnio zwracać uwagi na wokalne efekty specjalne) zapewnia „Where Are Ü Now”. Jeszcze tylko jedna skrillexowa bomba eksplodująca zatroskaniem o przyszłe pokolenia w „Children” i kurtyna opada przy akompaniamencie fortepianu w tytułowym „Purpose”.
W ostatecznym rozliczeniu na płycie jest przynajmniej osiem kawałków, którym warto poświęcić swój czas. Jakby nie patrzeć to większa część proponowanego przez Justina i jego producentów materiału. Purpose na przyzwoitym poziomie równoważy jeszcze szczeniackie, rozbiegane Believe i eksplozję hormonów pościelowego Journals, dorzucając coś jeszcze — dojrzalszy wokal, któremu udało się wyjść z kozich rejestrów. Raczej nie jest to album, który wstrząśnie muzycznym światem osób powyżej trzynastego roku życia, ale z drugiej strony nie pozwoli też o sobie zapomnieć po jednym odsłuchu. W tym przypadku, jeśli piosenki bezboleśnie wpadają w ucho, a w dodatku dają nadzieję na przyszłe postępy chłopaka z obnażonym torsem, to kupuję to wydawnictwo nawet z całą doklejoną do niego bieberologią. Skoro Diane Keaton może okazywać swoje uczucia publicznie, to już nikt nie musi się wstydzić.
Komentarze