Wydarzenia

james hunter

Nowy utwór: The James Hunter Six „He’s Your Could’ve Been”

James Hunter

The James Hunter Six

The James Hunter Six zastanawiają się, co by było gdyby

Wyobraźnia otwiera drogę do nieskończonych wszechświatów alternatywnych możliwości. Jeden z nich w swoim najnowszym singlu „He’s Your Could’ve Been” odwiedza grupa Jamesa Huntera. To już trzeci rhythm & bluesowy numer promujący nadchodzący album zespołu Nick of Time. Następcę Whatever It Takes z 2018 roku Daptone Records wypuści już 28 lutego.

The James Hunter Six z zapowiedzią nowej płyty

James Hunter

James Hunter

Grupa Jamesa Huntera prezentuje nowy singiel

Wydane przed dwoma laty Whatever It Takes The James Hunter Six doczeka się wnet płytowego następcy! Premierę krążka Nick of Time, jak zwykle wydawanego przez Daptone Records, zaplanowana została na 28 lutego. Wydawca zapewnia, że materiał zabrzmi, jak zaginione perełki z katalogu Burta Bacharacha i chyba coś w tym jest — przynajmniej po odsłuchu drugiego zwiastuna płyty — „Brother or Other”, który grupa zaprezentowała w piątek. Album można już zamawiać w preorderze na stronie wydawcy w aż siedmiu różnych fizycznych odsłonach. Tymczasem sprawdźcie ich niesamowicie przyjemne nowe numery poniżej.

Recenzja: The James Hunter Six Whatever It Takes

The James Hunter Six

Whatever It Takes (2017)

Daptone

James Hunter ma poważny problem — jego dyskografia utknęła w katalogu z przecenionymi czasoumilaczami i nie potrafi się z niego wygrzebać. Przyznaję bez bicia, że grupy Huntera słucham poniekąd z dziennikarskiego obowiązku. I choć muzyka Brytyjczyka towarzyszy nam od lat (bo jego pierwsze solowe płyty to połowa lat 90., ale za przełom artystyczny trzeba uznać krążek People Gonna Talk wydany przez Roundera 12 lat temu) i systematycznie ewoluuje od rock-n-rollowego postrzegania blue eyed soulu w stronę rasowego rhythm & bluesa, to jednak to wciąż muzyka tła, która pięknie wypełnia przestrzeń, ale ostatecznie niewiele wnosi od siebie. I nie chodzi absolutnie o to, że temu, co Hunter robi songwritersko, wokalnie i instrumentalnie, a w czym wspiera go jego przyboczny kwintet, brakuje kunsztu czy warsztatu — te są bezsprzeczne! Niestety jednocześnie to co Hunter robi tak znakomicie, jest bardzo odtwórcze. Jego wizja blue-eyed soulu nie jest w żaden sposób oryginalna — w czasach (marginalnego, bo marginalnego, ale jednak) renesansu organicznego rhythm & bluesa wśród osobowości pokroju Sharon Jones, Raphaela Saadiqa, Mayera Hawthorne’a czy nawet Leona Bridgesa, muzyka Huntera wypada dość oble. Dzięki temu doskonale jest w stanie dopełnić retroplejlistę, której tamci hedlajnują, ale sama nie sprawi, że nagle Hunter stanie się tuzem rewiwalu niebieskookiego rhythm & bluesa.

Ma to swoje dobre strony — lata mijają, a kolejne płyty Huntera to, jedna po drugiej, doskonałe czasoumilacze. Pobrzmiewają oczywiście w jego piosenkach prawdziwe emocje — z definicji podszyte są pewnym rozdarciem powodowanym zazdrością czy tęsknotą albo przybierają formę mniej lub bardziej oczywistego wyznania miłości. Jest w tym sporo romantyzmu i nostalgii, nawet jeśli kolejna piosenka akurat jest upbeatowa, dzięki czemu można takie Whatever It Takes potraktować jako ścieżkę dźwiękową do kolacji przy świecach na zmianę z klasycznym Nat King Cole’m, którego ducha zresztą na nowej płycie Huntera i spółki czuć między wierszami bardziej aniżeli kiedykolwiek dotąd z inspirowaną latynoskim jazzem smoothsoulową kulminacją w postaci kończącego krążek „It Was Gonna Be You”.

Hunter jest bez dwóch zdań znakomitym wokalistą i przez niemal półgodzinne Whatever It Takes prowadzi swój band bardzo zręcznie. To bardzo schludne i starannie poukładane granie, gdzie, jeśli nawet na krótką chwilę wkradnie się odrobina (niestety jedynie) rock-n-rollowego szaleństwa, jak w pędzącym przy akompaniamencie organów Hammonda „I Got Eyes”, to ma się wrażenie, że zostało ono z dużym wyprzedzeniem zaplanowane, skutkiem czego Hunter w szybszych numerach wypada mało wiarygodnie. Kartonowe są też też krótkie instrumentalne solówki — w tym aspekcie grupa kopiuje epokę ciasno zawiązanych krawatów przełomu lat 50. i 60. w skali 1:1. To ciekawe o tyle, że Hunter na barwnej okładce pozuje w wytartej dżinsowej kurtce z papierosem w dłoni. W ten klimat celuje być może bluesrockowe „Blisters” — niezbyt kreatywna kopia „Green Onions” Booker T. & The M.G.’s sprzed ponad 55 lat.

Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy to brak dostatecznej charyzmy lidera, songwriterska przeciętność czy nadmierne odtwarzanie schematów minionej już epoki kosztem czegoś bardziej autorskiego — pewnie wszystko po trochu. Mimo to nie jest to z pewnością muzyka do windy — Hunter potrafi błyszczeć — jak w otwierającym płytę subtelnym „I Don’t Wanna Be Without You”, gdzie wszystko jest na swoim miejscu — jazzujący, dancingowy aranż, przebojowy refren, emocjonalna równowaga między rozedrganą barwą wokalu a wcale nie nadto ekspresyjnym wykonaniem. Trudno jednak znaleźć na płycie drugi równie udany moment — najbliżej jest kolejne na trackliście „Whatever It Takes” kontynuowane w podobnej tradycji i wspomniane już „It Was Gonna Be You”. Hunter nie zostaje jednak na dłużej ani w głowie, ani w głośnikach — Whatever It Takes to album, który można przesłuchać dziesiątki razy, znać na pamięć każdy jego moment, a wciąż nie potrafić zanucić refrenu któregokolwiek z utworów (z wyjątkiem może otwieracza). To przyjemna muzyka, z której niewiele wynika i jest to raczej stwierdzenie faktu niż zarzut.

The James Hunter Six zrobią to, czego nam potrzeba na nowej płycie

Przyznaję bez bicia, że grupy Jamesa Huntera słuchałem do tej pory raczej z dziennikarskiego obowiązku. Mam zresztą takie wrażenie, może mylne, że choć muzyka Brytyjczyka towarzyszy nam od lat (jego pierwsze solowe płyty to połowa lat 90., ale jego przełomem artystycznym był krążek People Gonna Talk wydany przez Roundera 12 lat temu) i systematycznie ewoluuje od rock&rollowego postrzegania blue eyed soulu w stronę rasowego rhythm & bluesa, to jednak to wciąż muzyka tła, która pięknie wypełnia przestrzeń, ale ostatecznie niewiele wnosi od siebie. Nie chcę absolutnie podważać kunsztu czy warsztatu ani samego Huntera, ani jego przybocznego kwintetu — ten jest bezsprzeczny, raczej nieśmiało zasugerować, że to co Hunter robi, robi znakomicie, jest jednak odtwórcze. Zagalopowałem się chyba zbyt daleko, ale mam wrażenie, że od kiedy przed dwoma laty zespół zaczął nagrywać dla Daptone coś jednak trochę drgnęło i jest nadzieja, że zgodnie z tytułem na zapowiedzianym na jutro krążku Whatever It Takes The James Hunter Six, jak to się brzydko mówi z angielska, zrobią robotę — wszystko to, co będzie trzeba i czego nam, słuchaczom, będzie trzeba. Na poparcie mamy pięknie ubarwioną retro okładkę i trzy subtelne, ale z pewnością niebędące muzyką do windy single promocyjne — na czele z przewodzącym stawce „I Don’t Wanna Be Without You”. Posłuchajcie go poniżej, a do całej płyty wróćcie jutro. Ja wrócę!