Wydarzenia

king krule

#FridayRoundup: King Krule, Moses Sumney, Noon, Paulina Przybysz i inni

#FridayRoundup

Jak co tydzień w cyklu #FridayRoundup dzielimy się garścią rekomendacji i odsłuchów najciekawszych premier płytowych. Długo wyczekiwane płyty wydali King Krule oraz Moses Sumney. Nasz kraj reprezentują swoimi wydawnictwami Noon oraz Paulina Przybysz, natomiast wszyscy fani hip-hopu z pewnością sięgną po solowy krążek, jaki przygotował Royce 5’9″.


Man Alive!

King Krule

True Panther Sound

Man Alive!, długo wyczekiwany następca wspaniałego The Ooz, wydaje się godzić ze sobą stylistykę poprzednika z paletą brzmień, które mieliśmy okazje usłyszeć na debiutanckim longplay’u brytyjskiego wokalisty. Z jednej strony zatem dostajemy obrzydliwie rozlazłą i nieśpieszną (w ten najlepszy możliwy sposób) narrację i flaneurską nonszalancje w stąpaniu po dźwiękowych pasażach, z drugiej natomiast miejsce narkotykowego oniryzmu charakterystycznego dla poprzedniej płyty zajmuje organiczny puls post-punkowej motoryki. Man Alive! jest także znacznie bardziej skoncentrowane na muzycznym „mięsie”, rezygnując nieco z frywolnej zabawy dźwiękowym absurdem, nie tracąc jednak w tej piosenkowej formule eksperymentalnego zacięcia. Najważniejsze jest jednak to, co u Krule’a pozostaje niezmienne i co stanowi o jego wyjątkowości najbardziej, czyli niepodrabialna umiejętność budowania gęstego jak londyński smog klimatu. Kawałki takie jak singlowe „Cellural”, „Comet Face” brzmiące jak sierota po Joy Division i the Clash czy wspaniale trip-hopujące „Stoned Again”, sprawiają, ze ma się ochotę rzucić wszystko, znarkotyzować, zakochać w aktorce kina niemego i sprzątać puste lotnisko tańcząc z mopem. Nie wszystkie z tych aktywności rekomendujemy, ale samą płytę jak najbardziej. — Wojtek Siwik

>


Græ: Part 1

Moses Sumney

Jagjaguwar

I oto jest — kiedy Moses Sumney prezentował single z następcy znakomitego Aromanticism, można było odnieść wrażenie, że jego konsekwentna art soulowa wizja będzie tym razem głośniejsza i potężniejsza. I faktycznie, Græ: Part 1 to album znacznie odważniejszy produkcyjnie, dosłownie oszałamiający środkami wyrazu (zarówno tymi syntetycznymi, jak i organicznymi), o wiele chętniej czerpiący z ambientu czy dark jazzu. Zupełnie jakby, w przeciwwadze dla ascetycznego Aromanticism, autor chciał wykrzyczeć uczucia po długim czasie spędzonym w kaplicy milczenia. Mimo barwnej palety dźwiękowej Græ: Part 1 to nadal emocjonalne i intymne wydawnictwo. Wciąż zachwyca sposób, w jaki Sumney oswaja wokalnie antynomię cicho-głośno, tworząc harmonijną i złożoną całość. Całość projektu Græ usłyszymy zaś 15 maja. Nie zmienia to faktu, że pierwsza odsłona albumu jest w tym momencie pozycją obowiązkową. — Maja Danilenko


Nobody Nothing Nowhere

Noon

Nowe Nagrania

Po blisko dwuletniej przerwie od wydania Algorytmu z piątą solową płytą powraca NOON. Nobody Nothing Nowhere, czyli piąty album NOON-a powstawał w różnych miejscach w Polsce i Europie: od pomysłu i pierwszych szkiców zarejestrowanych w Gdyni, poprzez Warszawę i Londyn, aż do finalnych nagrań w Łodzi. Atmosfera prac nad Nobody Nothing Nowhere jest tożsama z aurą towarzyszącą premierze Gier studyjnych, wydanej w 2003 roku drugiej solowej płycie producenta. Jednak tym razem artysta kładzie nacisk na dużo większe zaawansowanie, poświęcając się samotnej pracy z jedną maszyną. Mikołajowi na płycie towarzyszą znakomici muzycy, a zarazem stali partnerzy koncertowi — Marcin Awierianow (bębny), Piotr Połoz (bas) oraz Tomasz Mreńca (skrzypce). Warto zaznaczyć, iż zawarte na NNN partie NOON-a zostały zaprogramowane na maszynie wzorem występów na żywo, co zapewniło wydawnictwu dodatkowy element ruchu i życia. —Polazofia


Odwilż

Paulina Przybysz

Kayax

Chociaż jest to dopiero drugi krążek Pauliny Przybysz podpisany jej imieniem i nazwiskiem, uważni słuchacze znają pewnie inne muzyczne wcielenia wokalistki. W odróżnieniu od wszystkich dotychczasowych wydawnictw tym razem artystka postanowiła napisać wszystkie utwory po polsku. Jeżeli chodzi o warstwę muzyczną albumu zatytułowanego Odwilż, kolejny raz możemy usłyszeć na nim efekty współpracy z Markiem Pędziwiatrem oraz Spiskiem 1, ale oprócz nich swoje rzeczy dodali tutaj również członkowie zespołu Bitamina, Adam Kabaciński, Max Psuja czy Wiktoria Jakubowska. Na uwagę zasługują też goście udzielający się wokalnie, wśród których znaleźli się Dawid Podsiadło, Vito oraz Ryfa Ri. Następca świetnego Chodź Tu zapowiada się więc na kolejną udaną fuzję soulu, nowych brzmień oraz hip-hopu. — efdote


The Allegory

Royce 5’9″

Heaven Studios

Jeden z najlepszych tekściarzy na obecnej hip-hopowej scenie wraca z kolejnym solowym albumem. Co ciekawe. oprócz warstwy lirycznej Royce 5’9″ zajął się również produkcją albumu. Lista gości jest niemal tak okazała, jak ilość utworów tu zawartych (18 tracków plus 5 skitów), a wśród nich znaleźli się m.in. Westside Gunn, KXNG Crooked, CyHi the Prynce, T.I czy Vince Staples. Bez wątpienia jest to jedna z ciekawszych rapowych premier początku 2020 roku. — efdote


Nowy teledysk: King Krule „Alone, Omen 3”

King Krule z drugim singlem z Man Alive!

Flegmatyczny brytyjczyk po raz kolejny przypływa na fali absynthowej refleksji, aby zaserwować nam impresje miejskiego pulsu brytyjskich ulic. King Krule to jedna z najniezwyklejszych postaci w obecnym wyspiarskim graniu (które i tak już ostatnio coraz bardziej jawi się jako ostoja muzycznego arthouse’u wszelakiej maści), łącząc w swojej muzyce elementy trip-hopowej enigmy, neo-psychodelii spod znaku narkotykowej stagnacji, eksperymentalnego rocka i barowego launge jazzu najwyższych lotów. Na 21 lutego zapowiedział już swój kolejny krążek zatytułowany Man Alive!, a w międzyczasie dzieli się z nami drugim już, po świetnym „(Don’t let the Dragon) Draag On”, singlem z nadchodzącej płyty, czyli „Alone, Omen 3”.

Gdyby numer ów był dziełem filmowym, zapewne by trafił w repertuar festiwalu Nowe Horyzonty. Podobnie jest on snujowaty, oniryczny i nieśpiesznie refleksyjny w swojej narracji przywodzącej na myśl europejskie niezależne produkcje. Flaneurski wydźwięk wspaniałego The Ooz zostaje wreszcie pogodzony ze skoncentrowanym, rockowym brzmieniem pierwszego longplay’a, co daje efekt bardzo kontrolowanej rozlazłości, w najprzyjemniejszym możliwym znaczeniu tego słowa. Eklektyzm muzyczny dalej jest jedną z mocniejszych stron twórczości Archy’ego, a wspaniała, enigmatyczna progresja chwytów pozwala tonąc w swoich kolejnych wariantach przelewających się w tle Marshallowskich opowieści. King Krule jak zwykle gra powściągliwie i z dystansem, ale mocno liczymy, że najlepsze strzały pozostawił już na krążek.

 

King Krule powraca z nowym singlem i zapowiada trzeci album

king krule don't let the dragon draag on

king krule don't let the dragon draag on

King Krule i opowieść o ukrytym smoku

King Krule w nowym roku serwuje nam muzyczne wejście smoka. Minęło już trochę czasu, odkąd mogliśmy go ostatnim razem usłyszeć. Po Czarnoksiężniku z Krainy The OOZ i pojawieniu się na płycie Mount Kimbie muzyk wypuścił nowe nagranie. Singiel „(Don’t Let the Dragon) Draag On” to gęste granie w rytmie slow-motion i leniwego jazzu, do których King Krule dorzuca typowe dla siebie mruczanki. Kompozycja, którą promuje dość makabryczny teledysk to żartobliwy zapis narkotycznego zjazdu. Nagranie jest zarazem zapowiedzią planowanego na 21.02 longplaya Man Alive!. Znana jest również okładka i tracklista. Album będzie się składać z 14 numerów, z których dwa mogliśmy już usłyszećw listopadzie na krótkometrażowym filmie Hey World!. Pełny spis utwór poniżej:

1. „Cellular”
2. „Supermarché”
3. „Stoned Again”
4. „Comet Face”
5. „The Dream”
6. „Perfecto Miserable”
7. „Alone, Omen 3”
8. „Slinky”
9. „Airport Antenatal Airplane”
10. „(Don’t Let the Dragon) Draag On”
11. „Theme For The Cross”
12. „Underclass”
13. „Energy Fleets”
14. „Please Complete Thee”

Amplituda tempa, emocji i reakcji – King Krule na World Wide Warsaw 2018

zdjęcie: Paweł Zanio / World Wide Warsaw

World Wide Warsaw w tym roku koncertowo pozamiatało okres wczesno- i późnowiosenny. King Krule na festiwalowym plakacie widnieje obok takich artystów jak Kelela, Rejjie Snow czy Playboi Carti. Już taki zestaw odmiennych, aczkolwiek ciekawych osobistości, mógł zdziwić. W ten weekend wreszcie doczekaliśmy się pierwszego koncertu w ramach tegorocznej edycji. Archy Marshall, Zoo Kid, Edgar The Beatmaker — człowiek o wielu twarzach i talentach. Do stolicy przyjechał jako King Krule, autor doskonałego The Ooz, zdumiewająco subtelnego i wyrafinowanego materiału, który faktycznie (nawiązując do jednej z wielu ksywek muzyka), zapiera dech w piersiach. Wyprzedany koncert Krule’a poprzedził występ warszawskiego zespołu Eric Shoves Them In His Pockets, którzy podobnie jak główna gwiazda wieczoru, w swojej twórczości nie skupiają się ostatnio wyłącznie na rocku — chętnie sięgają po hip-hop czy folk.

Po raz pierwszy charakterystyczny, niski głos Archiego zabrzmiał w piosence „Has This Hit?”, znanej z 6 Feet Beneath the Moon. Preludium do materiału z The Ooz był singlowy „Dum Surfer” w nieco przedłużonej wersji. Powoli rozkręcającą się, nieco ociężałą pierwszą część koncertu odmienił kawałek „A Lizard State”, który dał również początek trwającemu niemal do końca występu pogo pod sceną. Wsytęp Krule’a był amplitudą — tempa, emocji i reakcji publiki. Leniwie snujące się numery z ostatniego albumu czy energicznie riffy znane z poprzednich wydawnictw Londyńczyka — w każdym wydaniu Krule sprawdził się bardzo dobrze, nawet mimo dosyć ograniczonego kontaktu z fanami. Perełką występu (być może subiektywną) było emocjonalne „Baby Blue”, które poprzedziło między innymi zagrane na bis „Out Getting Ribs”. Kingowi na scenie towarzyszyło aż pięciu muzyków, co nieraz ratowało nieco przydługie ballady, a ascetyczne kompozycje czyniło rozbudowanymi koncertowymi kompozycjami (szczególnym plusem był urozmaicający utwory saksofon). Band nadrabiał więc wokalną nonszalancję Krule’a i trzymał w ryzach postpunkowe riffy, które rozgrzewały publikę. Dodatkową gratką dla fanów był nowy, niegrany dotąd utwór, który na razie na setlistach figuruje jako „Unknown”.

Nic dziwnego, że koncert Krule’a został tak szybko wyprzedany — jego wrodzona, nieprzeszkadzająca jednak arogancja i luz, z jakimi gra, ma w sobie coś niezwykle przyciągającego. Z pewnością sprostał wymaganiom publiki — wyspiarski rock i subtelne bity brzmią na żywo po prostu świetnie. Czekamy na resztę koncertów w ramach World Wide Warsaw, bo początek podsycił nasz koncertowy apetyt, a jutro gra przecież kolejna gwiazda — Kelela we własnej osobie!

Bilety na kolejne koncerty w ramach WWW możecie kupić w aplikacji i na stronie going.app.

King Krule kolejną gwiazdą 4. edycji World Wide Warsaw!

Człowiek wielu twarzy i wielu muzycznych pseudonimów – King Krule przyjedzie do Polski na swój pierwszy klubowy koncert! Wychowany w Peckham, borykający się z edukacyjnymi problemami i od najmłodszych lat eksperymentujący z muzyką. W wieku zaledwie 23 lat, Archy Marshall aka King Krule może zapisać na swoim koncie trzy studyjne albumy (w tym jeden wydany pod własnym nazwiskiem), a także kilkadziesiąt utworów, które nagrywał pod kilkoma różnymi aliasami, m.in Edgar, the Beatmaker, DJ JD Sports czy Zoo Kid, żeby wymienić najważniejsze z nich. Artystyczna płodność Brytyjczyka może zatem budzić zasłużony podziw!

Ze swoim debiutanckim krążkiem “6 Feets Beneath the Moon” zjechał cały świat – teraz przyszła kolej na promocję znakomitej, inspirowanej wieloma gatunkami płyty “The Ooz”, o której w samych superlatywach rozpisywały się Pitchfork (“najbogatszy i najbardziej wciągający krążek londyńskiego muzyka, nagrany do tej pory”) , Clash Magazine czy Drowned in Sound (“brutalistyczne i jednocześnie piękne muzyczne krajobrazy, nic dodać, nic ująć – arcydzieło”). Mało kto spodziewał się, że po tak wysoko zawieszonej poprzeczce, Krule’owi uda się zaskoczyć odbiorców i wynieść swoją twórczość na nieosiągalny przez wielu poziom. Brytyjczyk doskonale żongluje stylistykami, zanurzając słuchaczy w odmętach noir-jazzu, serwując im powolne post-punkowe granie, doprawione charakterystycznym wokalem i szczyptą nienagannej elektroniki. Wszystko to, osadzone jest w dusznej, introwertycznej estetyce, gdzie niezwykle ważną rolę odgrywa warstwa liryczna. To właśnie tam King Krule przemyca swoje życiowe, często niełatwe historie.

Doskonała okazja do sprawdzenia na żywo ogromnego talentu, jaki drzemie w tym młodocianym artyście już 16 lutego w stołecznej Progresji, w ramach czwartej edycji festiwalu World Wide Warsaw. Sprzedaż rozpocznie się dnia 24.11 na serwisie Going.

Recenzja: Mount Kimbie Love What Survives

Mount Kimbie

Love What Survives (2017)

Warp Records

Początki Mount Kimbie sięgają jeszcze czasów sprzed dekady. Swoją działalność sceniczną grupa rozpoczęła w 2008 roku wydaniem epki Maybes, która poprzedzała doskonałe Sketch on Glass. Dominicowi Makerowi i Kaiowi Camposowi bliżej wówczas było do dubstepowych brzmień. Spodziewano się, iż ich droga potoczy się zupełnie inaczej, a wyjście z podziemia oznaczać może akceptację praw, którymi rządzi się nieco bardziej mainstreamowa muzyka. Scenariusz ten okazał się jednak daleki od rzeczywistości, bo wstąpienie do Warp Records najwyraźniej tylko poszerzyło muzyczne horyzonty duetu.

Love What Survives to trzeci długogrający album Mount Kimbie. Obracając tytułowe hasło i biorąc pod uwagę to, jak zmieniła się ich muzyka, możemy zadać pytanie: kochać to, co zostało, odnosząc się do ich wcześniejszych wydawnictw, czy kochać to, co nam dają, w całości i bez retrospekcji? Wydaje się, że przy próbie znalezienia odpowiedzi na to pytanie i próbie zrozumienia albumu, należy kierować się trzema pojęciami: dojrzałością, ekscytacją oraz eksperymentem. Właśnie te elementy nieustannie będą przewijać się przez Love What Survives.

Nie bez znaczenia pozostaje droga, jaką pokonali muzycy, aby stworzyć płytę. Zaczęli od dubstepu, niebawem przechodząc do form bardziej wymagających i eksperymentalnych, wciąż jednak skutecznie łącząc to z pierwotnymi inspiracjami. Wydanie Crooks & Lovers to pierwszy, ale wciąż nieduży krok w stronę kształtowania swojego nowego stylu. Próbowano wówczas przypisywać ich do nurtu IDM, jednak zerwali z tą niewygodną łatką po Cold Spring Fault Less Youth. Wydawnictwo to nie tylko umocniło ich pozycję na scenie, ale i udowodniło, że w przypadku tego duetu prędzej można mówić o Intelligent Music niż o Intelligent Dance Music. Cold Spring Fault Less Youth wyznaczyło ścieżkę Love What Survives, które jeszcze dobitniej zrywa z dawnym wizerunkiem. Trudno jednak uznać album za kontynuatora stylu. Sami muzycy podkreślają, że nową płytę widzieli początkowo jako tabula rasę, starając się odciąć od tego, co zrobili wcześniej i co okazało się sukcesem. Ich niechęć do spoczywania na laurach i chodzenia utartym szlakiem doprowadziła do niezwykłego eksperymentu, jakim z pewnością jest ostatnie wydawnictwo od Mount Kimbie.

Skoro do nowego albumu podchodzą jako do czystej kartki, to jak wobec tego wygląda sam proces twórczy? Dominic Maker i Kai Campos nie są muzykami nagrywającymi w trasie. Sam etap powstawania albumu, mimo że przepełniony jest improwizacjami i eksperymentami, wymaga odpowiedniej atmosfery i skupienia. Po trasie promującej Cold Spring Fault Less Youth potrzebowali niemalże roku przerwy, aby ponownie zasiąść do tworzenia. Love What Survives to materiał, który częściowo tworzyli, przebywając w jednym zamkniętym pomieszczeniu w Los Angeles. Dla nich muzyka to swoista komunikacja niewerbalna, dlatego też nie wyobrażają sobie tworzenia na odległość. Efektem tego jest dialog między dwoma dojrzałymi muzykami, którzy nie odrzucając jednak młodzieńczego szaleństwa, stworzyli niezwykle eksperymentalny materiał.

Love What Survives na pewno nie jest albumem konceptualnym — duet raczej stroni od robienia muzyki z góry zaplanowanej, zostawiając sobie dowolność w twórczości. Mimo to utwory łączy warstwa muzyczna. Dominic Maker oraz Kai Campos postawili na żywe instrumenty, co odróżnia ostatni krążek od tworzonych głównie na maszynach Cold Spring Fault Less Youth oraz Crooks & Lovers. Z drugiej strony ów zakres instrumentów znacznie zawęzili, starając się wykorzystać każdy z nich w najciekawszy sposób. Nieraz nastrojowe organy, gitarowe riffy i surowy bas zlewają się w całość, tworząc niezwykłe podkłady lub są wykorzystane jako sampel. Na pewno nie możemy narzekać na brak różnorodności. Przykładowo „Poison”, czyli piękny fortepianowy loop, przeplata się z przypominającym twórczość Joy Division „You Look Certain (I’m Not So Sure)”. Łagodna „Marilyn” wyróżnia się na tle budzących dziwny niepokój „Four Years and One Day” czy „Delta”. Dominic Maker oraz Kai Campos stworzyli rodzaj kolażu muzycznego. Niekoniecznie zapewni on szeroką popularność grupie, ale może doprecyzować grono słuchaczy. Z płyty na płytę odbiorca Mount Kimbie musi być coraz czujniejszy i wrażliwszy na detale. Niektóre utwory na Love What Survives porównać można do sztuki ready-made. Wyjście ze studia, rejestracja rozmów, dźwięków natury, będących później składnikami takich utworów jak „We Go Home Together” czy „Delta” przypomina pracę dadaistów tworzących kolaże z nieoczywistych elementów.

Nie sposób pominąć kluczową dla albumu kwestię gości. Mount Kimbie postawiło na sprawdzonych muzyków. Łagodność Micachu i Balency kontrastuje z emocjonalnym Jamesem Blakiem czy brzmiącym jak szaleniec Kingiem Krulem. W przypadku kawałków gościnnych szczególnie słychać, iż dla duetu ich podkłady to bardzo elastyczne tworzywo, któremu jedynie nadali pewien rys. Decyzję co do ostatecznego kształtu tworzywa pozostawili wokalistom. Mount Kimbie wielokrotnie podkreślali, że dla nich featuringi nie polegają na wynajęciu wokalisty-rzemieślnika, a raczej na współpracy z wokalistą-artystą, który może dowolnie wpływać na piosenkę.

Tytuł Love What Survives odwołuje nas do wspominanej już dojrzałości muzyków. Traktując tytuły dosłownie, możemy powiedzieć, że wcześniej duet za umykającą młodość starał się obwiniać zimną wiosnę. Tym razem hasło brzmi zupełnie inaczej. „Love what survives” — mówią do nas coraz bardziej świadomi wieku i przeszłości muzycy, jednocześnie zaznaczając zmianę myślenia. Zamiast próby oskarżenia mamy wezwanie do tego, aby starać się iść do przodu i kochać czy doceniać to, co na tej drodze do bliżej nieznanego celu pozostało.

O tym jak dobra jest to płyta, będziecie mieli okazję przekonać się na żywo na koncercie Mount Kimbie, który odbędzie się już 11 listopada w warszawskim Niebie, a wszystkie informacje o wydarzeniu znajdziecie tutaj.

Nowy teledysk: Mount Kimbie feat. King Krule „Blue Train Lines”

Mount Kimbie z King Krulem współpracowało już w przeszłości. Wspólnie wydali chociażby świetne „You Took Your Time”. Skład znowu powraca w utworze „Blue Train Lines”, jest może nieco mniej energicznie i pozytywnie niż ostatnio, ale zdecydowanie równie ciekawie i dobrze. Elektroniczny podkład idealnie współgra z tak charakterystycznym wokalem pochodzącego z Londynu Krule’a. Jeszcze bardziej fascynujący jest sam teledysk — mroczny i tajemniczy, być może po pierwszym obejrzeniu nie do końca jasny. W video przeplatają się ujęcia naukowego gabinetu, zdjęcia ciał nieboszczyków oraz dokumentów. Obraz autorstwa Rafy Fellnera i Tegena Williamsa nawiązuje do ich badań nad ostatnim członkiem Indian Yahi z Kalifornii. Warto dodać, że „Blue Train Lines” to już trzeci singiel promujący nowy album Love What Survives Mount Kimbie, który ukaże się na początku września. Poza tym kawałkiem jak na razie duet wypuścił numer „We go home together” z Jamesem Blakiem oraz „Marilyn” z Micachu. Do Polski z nowym materiałem przyjadą w listopadzie, jedenastego wystąpią w warszawskim Niebie, a dwunastego w krakowskim Kwadracie.

Nowy utwór: King Krule „Easy Easy” (20syl Remix)

artworks-000067822928-95515d-t500x50020syl wziął się ostatnio za remiksowanie i trzeba przyznać, że wychodzi mu to całkiem nieźle. Po udanych remiksach Rihanny czy Kendricka Lamara (do sprawdzenia tutaj), przyszedł czas na obiecującą rudowłosą postać prosto z Wysp Brytyjskich. Mowa oczywiście o King Krule, niespełna dwudziestoletnim młodzieńcu, którego zeszłoroczny debiutancki album 6 Feet Beneath the Moon spotkał się z bardzo przychylnymi recenzjami. 20syl postanowił zająć się pochodzącym z wspomnianego albumu singlem „Easy Easy”, nadając numerowi nieco bardziej pogodnego wydźwięku i osadzając go w bliższych sobie klimatach. Efekt sprawdźcie sami.