Wydarzenia

slint

Recenzja: Gallant Sweet Insomnia

Gallant - Sweet Insomnia

Gallant

Sweet Insomnia

Mind of a Genius / Warner

Trudno uwierzyć, ale aż trzy i pół roku zajęło Gallantowi wypuszczenie drugiego długogrającego krążka. W międzyczasie piosenkarz zbratał się z Sufjanem Stevensem, zaśpiewał gościnnie kilka refrenów i zaliczył jeden albumowy falstart. Następca Ology zatytułowany Sweet Insomnia to nie do końca równy, ale wysmakowany zbiór różnych odcieni rasowego, retrolubnego R&B.

Przez retro nie należy rozumieć tutaj jednak już lat 60. ani nawet 80., ale rozkręcający się od kilku lat najntisowy rewiwal. Co w tym kontekście jednak najważniejsze, Gallant potrafi czerpać z epoki., jednocześnie nie tworząc wrażenia stylizacji czy podkradania patentów, a to ze względu na ponadczasowy charakter produkcji i kilka naprawdę melodyjnych refrenów. To niewątpliwie zasługa dobrej synergii ze Stintem, który stał również za brzmieniem debiutanckiego Ology, a w międzyczasie współpracował z Sabriną Claudio, Jessie Ware i Nao. Już na pierwszy rzut oka widać, że duet wyciągnął wnioski po pierwszej płycie, która była przede wszystkim zbyt długa — ledwie 35-minutowe Sweet Insomnia nie ma ani zbyt dużo miejsca na wypełniacze, ani zbyt dużo czasu by nimi słuchacza zmęczyć.

Niemniej pomimo stylistycznej konsekwencji zestawiającej wyraziste bity z oldschoolowymi synthami i jedwabistym głosem Gallanta, choć to wszystko pomaga w ogólnym odbiorze płyty, to w dużej mierze nadal krążek oparty na kilku hajlajtach obudowanych materiałem średnich lotów. Doskonale wyselekcjonowano przynajmniej część singli — „Sleep on It” to najbardziej klasyczny refren na krążku, a „Sharpest Edges” z zawoalowanym osobistym tekstem jako pierwszy utwór promujący okazał się znakomitym wprowadzeniem do wypuszczonego kilka miesięcy później albumu i ukłonem w stronę miłośników brzmienia i rytmiki debiutanckiego albumu Nao. Ponadczasowy refren jest też atutem tytułowego numeru, doskonale zestawiającego quietstormowy mood z mocnym hiphopowym bitem w stylu szkoły Salaama Remiego. W wieńczącym album „Céline” słychać echa Ushera z epoki Confessions, a kameralna smoothsoulowa miniaturka „Forever 21” można odczytać jako niebezpośrednią odpowiedź Gallanta na „James Joint” Rihanny, choć brzmieniowo jest mu być może do produkcyjnej szkoły Steve’a Lacy’ego i spółki. Tym wszystkim Gallant komunikuje słuchaczowi, że nie jest więźniem nowej fali R&B i nie zajmuje się reinterpretacją muzycznej myśli Franka Oceana. I super.

Szkoda jedynie, że przebieg krążka nie jest wolny od zgrzytów. Wśród nich zupełnie żadne „Hips” i „Panasonic”, które strukturą refrenu przywodzi niezręczne „Do You Like Drugs” Miguela, ale ratuje je przestrzenna produkcja i nostalgicznie przesterowany chórek w mostku. Próbuję sobie wyobrazić, o ile lepiej zabrzmiałby duet z Sabriną Claudio, gdyby nie postawiono na post-majorlazerowy bit, ale to nie takie proste, bo chybiona rytmiczna wolta kąsa, plącząc szyki granicom mojej wyobraźni. Szkoda też, że Gallant nie zdecydował się na wciągnięcie na tracklistę przynajmniej części zeszłorocznego falstartu — na czele ze wzorową pościelówą „Gentleman” zwizualizowaną zresztą adekwatnym teledyskiem i esencjonalnym „Ha Ha No One Can Hear You!” — jednym z najlepiej skrojonych numerów R&B mijającej dekady złożonym z trzech fenomenalnych, splatających się w jedną tkankę refrenów. Mimo wszystko trudno nie odnieść wrażenia, że choć Gallant nadal czeka na swój wielki komercyjny przełom, repertuarowo jest bezsprzecznie w pierwszej lidze nowego R&B i ten krążek w sporej części to potwierdza.